Rozdział 4. PE-DA-ŁEM!

811 85 15
                                    

W Sowie tego ranka nie było zbyt wielu ludzi, co Maksa zdziwiło najbardziej. Najczęściej w niedzielę zbierali się tutaj bogatsi bydgoscy emeryci, którzy prosto z mszy w Farze szli na kawę, ciasto bądź na pełne śniadanie. Z Tobiaszem ostatnio bywali tutaj coraz częściej. Oczywiście gdy jeszcze studiowali, Łukowski bronił się przed tym miejscem jak tylko mógł – w końcu oszczędzał każdy grosz – jednakże teraz, kiedy sam zarabiał, mógł sobie pozwolić na tego typu wypady do restauracji.

Przestudiowali śniadaniową kartę restauracji do tego stopnia, że znali już niemal każdą z pozycji i zgodnie stwierdzili, że nie ma nic lepszego od kanapki węgierskiej z kawą.

– Dlatego mówię ci, uważaj. Niby to brat Alicji, ale kto wie, co może zrobić. – Maks zakończył swój wywód, wycierając przy tym uważnie łyżeczkę serwetką, nim zamieszał nią kawę. Tobiasz przyglądał się temu w ciszy, jak zwykle nie komentując fobii partnera.

Zauważał je, oczywiście, że je zauważał. Każde kolejne zadrapanie na ręce, czy każda mniejsza ranka na ustach, które Maks w momentach stresowych notorycznie podgryzał, również mu nie umykały. Nigdy jednak nie komentował tego na głos, przecież jego chłopak był już dorosły, a na dodatek zdawał sobie sprawę ze swoich problemów. Tobiasz wychodził z założenia, że wtrącanie się w tę część życia Maksymiliana było zwyczajnie niepotrzebne.

– Mhm, ale nie zabrałem cię na śniadanie, żeby gadać o jakimś tam bracie Alicji – powiedział Tobiasz i przewrócił oczami, dobitnie dając znać, co myślał o nowym lokatorze Maksa. – Dostałem wczoraj informację, że muszę wyjechać.

Łukowski zamarł. Wpatrzył się w Tobiasza, przełykając ukradkiem ślinę.

– Na ile? – omal nie rozpoznał swojego głosu. Zacisnął nerwowo pod stołem dłoń w pięść, czując, jak z chwili na chwilę zaczyna ogarniać go coraz większa panika.

To znów się działo. Znów są w punkcie wyjścia, krzyczało mu coś w głowie, a on dobrze wiedział, że czeka ich powtórka z rozrywki.

Tobiasz zdradził go już nie raz, nie dwa, ale odkąd zaczął pracę u ojca – albo raczej odkąd wyjeżdżał w delegacje – Maks zaczął mieć poważne podejrzenia. Nie bezpodstawne zresztą, bo dzięki ukradkiem przeczytanym wiadomościom w telefonie Janickiego dowiedział się, co takiego wydarzyło się na delegacji z pracy kilka miesięcy temu.

Anna, kierowniczka działu PR w Warszawie, wyjątkowo spodobała się Tobiaszowi. Oczywiście po wszystkim Janicki zapewniał, że to było jednorazowe, że Maks był tym, który się najbardziej dla niego liczył, że tylko z nim chciał być... A Łukowski był głupi i dał się zwieść tym słowom.

Albo po prostu nie chciał być sam, bo bycie z Tobiaszem to jedyny układ, jaki mu pasował. Znali się na wylot, nie wchodzili sobie w drogę, więc po prostu było im tak wygodnie. No a na dodatek Maks jeszcze go kochał, więc ostatecznie zawsze wszystko wracało do stanu sprzed kłótni.

– Pięć dni na razie, myślę, że nie dłużej, bo jestem bardziej potrzebny na miejscu. Wiesz, stawiamy system, trzeba nad nim jeszcze popracować, zanim testerzy się do niego dobiorą.

Maks przełknął ślinę. Kiwnął głową i wymusił uśmiech, dobrze wiedząc, że nie miał nic do gadania.

– Tylko dzwoń, dobrze? – zapytał, nawet już nie kontrolując swojej dłoni, która znajdowała się pod stołem. Zaczął nerwowo skubać skórkę u kciuka, nie przeszkadzał mu nawet piekący ból, kiedy zadzierał ją coraz mocniej i mocniej.

– Oczywiście, skarbie. Przecież wiesz.

Maks uśmiechnął się wymuszenie.

Wiedział. I właśnie dlatego zaczął się denerwować.

Na granicy katastrofy |bxb|Where stories live. Discover now