Rozdział 5 - Kwiecista sukienka

248 52 68
                                    

— Wybacz mi nietakt, pani — zaczął blondyn, gdy po dwóch kwadransach powolnego spaceru na skraju lasu byli już blisko farmy, którą zamieszkiwał. — Jestem Jean Chastel.

— Nic nie szkodzi — odpowiedziała słabo, siląc się na uśmiech, którego prawie w ogóle nie czuła na brudnej, zmęczonej twarzy. — Nie musisz nazywać mnie panią. Nazywam się Freja. Freja Auclair — skłamała, podając panieńskie nazwisko matki.

Odkąd dziesięć lat wcześniej uciekły z matką z oblężonego domu, Konstancja uznała ukrywanie przed obcymi ich prawdziwej tożsamości za konieczność. Nigdy później nie przedstawiły się nazwiskiem Gallanger.

Jean przytaknął. Niedaleko nich biegały dwa ogary, do których obecności Freja zdążyła się już przyzwyczaić. Dość szybko bowiem zwierzęta uznały ją za marne zagrożenie, odwdzięczając się brakiem agresji wobec niej. Gdy dziewczyna chciała spytać o wielkiego wilka, który zaatakował kamizardów, chłopak przemówił jako pierwszy.

— To tu.

Wskazał głową sporą chatkę na dole niedużego zbocza, zaledwie dwieście metrów od nich. Każde okno z ich strony migotało słabym, ciepłym światłem wydobywającym się z rozpalonego kominka, na myśl którego Freja poczuła radość. Dom otaczał kamienny murek, odgradzający podwórko od zielonego morza, posłusznie falującego pod leniwymi podmuchami wiatru. Niektóre źdźbła odbijały księżycową poświatę, mieniąc się niczym ławica ryb.

— Musisz być bardzo zmęczona. Od razu przygotuję ci posłanie, a jeśli będziesz potrzebować czegokolwiek innego, nie wahaj się prosić.

Freja skinęła w odpowiedzi. Adrenalina ustępowała miejsca niemocy, która objawiała się ciężarem na powiekach, barkach i nogach. Jean niósł jej bagaże, a przynajmniej to, co udało się im znaleźć w mroku. Chętnie poniósłby i ją, o czym wspomniał dwukrotnie. Ta jednak stanowczo odmówiła, czego z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej żałowała.

Dom był pusty, jednak jego wnętrze wskazywało na to, że żyje w nim więcej niż jedna osoba. Cztery pokoje były niewielkie, ale sama ich ilość świadczyła o tym, że rodzinę stać było na chociażby podstawowe wyposażenie ich wszystkich.

Jean przygotował Frei jeden z pokoi, który na tę noc otrzymała na wyłączność. Mieściło się w nim dwuosobowe łóżko, nocny stolik zaraz po jego lewej stronie, nieduża komoda z czterema szufladami o różnych metalowych uchwytach oraz okno szerokie na łokieć, a wysokie na dwa, które wpuszczało do środka świeże powietrze i srebrną poświatę.

Freja, mimo zmęczenia, miała problemy z zaśnięciem. Otulona ciepłą narzutą, zszytą z wielu niewielkich różnokolorowych kwadracików, długo rozmyślała o wydarzeniach sprzed zaledwie kilku godzin. Nadal czuła na sobie zaciskające się brudne łapska kamizardów.

Gdy przyszedł ranek, nie była pewna, czy przespała ostatnie godziny czy jedynie przegapiła wschód słońca, przymykając powieki na zbyt długo. Czuła potworne zmęczenie, utrudniające jej nawet zmianę boku, na którym leżała. Kiedy zaś usłyszała kroki za drzwiami, zlękła się i niemal zerwała z łóżka. Uspokoiło ją ciche pukanie i znajomy głos chłopaka. Bardziej okryła ramiona narzutą, chcąc ukryć przed brązowymi oczyma ciało ubrane jedynie w białą halkę z krótkimi, bufiastymi rękawkami.

— Wybacz, że przeszkadzam — zaczął Jean, ostrożnie wciskając głowę w szparę w drzwiach, które pozwolił sobie otworzyć — ale musiałem sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku.

— Tak, dziękuję — odpowiedziała nieśmiało. — Naprawdę dziękuję za wczoraj. Za ratunek i gościnę.

— Nie ma sprawy — zaśmiał się chłopak i machnął ręką, wchodząc do pokoju. Freja poczuła się nieswojo, przez ten przejaw niewinnej zuchwałości. — Od kilku dni jestem tu całkiem sam, nie licząc psów. Wszyscy się porozjeżdżali, to tu, to tam, więc pomijając przykrości, które cię spotkały, to cieszę się, że się spotkaliśmy.

Gallanger (wstrzymane)Where stories live. Discover now