Rozdział 1 - Lew i wąż

1.1K 111 129
                                    

Francja, rok 1715

Potężny wąż nieustępliwie oplatał ciało lwa, mierzwiąc jego złotą sierść. Z każdą kolejną chwilą zabójcze objęcia stawały się coraz mocniejsze. Kości wielkiego kota szczękały pod naporem mięśni, wyciskając z niego głośny ryk. Lew miotał się, gryzł, aż w końcu pochwycił szyję gada w swoje szczęki. Żadne z nich nie ustąpiło, trwając w nierozstrzygniętej na wieki walce, zawartej w herbie rodu Gallanger, przez którego podobiznę na kolorowym witrażu wpadały blade promienie księżyca, rozświetlając sypialnię Konstancji i Bernarda.

Otoczona aureolą z długich, karmelowych włosów kobieta nie mogła zasnąć; leżąc wśród poduszek i zmiętej pościeli, obracała w palcach ametystowe pendulum. Obserwowała odbicia kolorowych szkiełek, które powoli przetaczały się po sufitowych freskach, pobudzając jej wyobraźnię. Słyszała spokojny oddech męża leżącego obok. Gdy odwróciła się w jego stronę i pochyliła nad czarną czupryną, twarz miał spokojną. Spał.

Westchnęła z uśmiechem i ostrożnie opuściwszy łóżko, otuliła się leżącym obok kocem. Powolnym krokiem podeszła do okna i usiadła na parapecie, szczelnie okrywając stopy miękkim materiałem w różowo-burgundowe romby. Ponownie wzdychając i poddając się ziewnięciu, przyłożyła dłoń do herbu i powiodła palcami po ołowianych ramkach.

Et usque in aeternum semper — szepnęła, opierając głowę o witraż. Przymknęła powieki i po dłuższej chwili powoli je otwierała. — Na zawsze i na wieki.

Gdy ujrzała światła wyłaniające się z lasu, serce zabiło jej szybciej, a rozszerzone źrenice przysłoniły błękitne tęczówki. Widok zza okna bynajmniej nie zwiastował przyjacielskiej wizyty. Nie o tej porze i nie po tym, czego się dowiedziała.

— Bernard! — krzyknęła, biegnąc w stronę męża. Ten zerwał się z łóżka i spojrzał na nią, oczekując wyjaśnień. — Idą tu.

— Kto? — zapytał Bernard, podchodząc do okna i obejmując żonę. — Chevalier? — Przez moment myślał, że może jeszcze śni, gdyż podobne koszmary coraz częściej nawiedzały go w ostatnim czasie. Oboje uważnie obserwowali zbliżające się pochodnie, zapowiadające przybycie co najmniej ośmiu osób; do ich przybycia zostały nie więcej niż trzy minuty.

— Nie tylko on — odparła Konstancja, ściskając w dłoni koszulę męża. — Uciekajmy. Jesteśmy tylko my i dzieci. Zdążymy opuścić dom, zanim tu przyjdą. Ich jest zbyt wielu. Nie uda nam się.

Łamiący się głos kobiety brzmiał przekonująco, ale nie na tyle, by okiełznać dumę Gallangera.

— Weź Freję i uciekajcie do lasu — odpowiedział po chwili zdecydowanym, niemal apodyktycznym tonem. Konstancja spojrzała na niego, ale ten patrzył w stronę zbliżających się wrogów. – Lub jak najdalej stąd, jeśli będzie trzeba — dodał nieco lżej, przełykając ślinę. — Odnajdziemy się, kiedy przyjdzie pora.

Kobieta przytaknęła i, mimo że nie chciała zostawić męża samego, posłusznie podbiegła do szafy, by do niedużej walizki wepchnąć wszystko to, co niezbędne. Następnie skierowała się w stronę drzwi, jednak zanim zdążyła złapać za klamkę, ta poruszyła się gwałtownie i przesunęła w kierunku wnętrza sypialni, wpuszczając za sobą chłodne powietrze z korytarza, które na moment zmroziło ich serca. Po chwili z ciemności wyłonił się ciemnowłosy trzynastolatek o dwojgu różnych oczu: jednym błękitnym, a drugim złotym.

— Tato — szepnął chłopiec — też to widzieliście?

— Tak. Policzyłeś, ilu ich jest dokładnie? — zapytał Bernard; z sypialni chłopca rozpościerał się znacznie lepszy widok na część lasu, przez którą przedarli się nieproszeni goście.

Gallanger (wstrzymane)Where stories live. Discover now