Rozdział 7 - powieść NEW

19.7K 644 155
                                    


No dobra, pora to zmyć. Dobrze, że użyłam farby akrylowej, a nie olejnej, bo bez rozpuszczalnika by się nie obeszło. Odkręcam kran, dozuję mydło na dłoń i zaczynam szorować twarz. Smugi powinny bez problemu zejść po paru minutach mycia. Ale jakoś nie schodzą. To znaczy, kreski stają się bledsze, znikają pomału, ale moja skóra zaczyna powoli wyglądać, jakbym nabawiła się porażenia słonecznego.

– No zmywaj się, franco. – Trę żuchwę, aż skóra piecze mnie żywym ogniem. – Co za cholerstwo...?

– To powinno pomóc. – Olga wchodzi do łazienki, siada na blacie z umywalkami i podaje mi gąbkę do zmywania. – Wiesz, że jesteś gwiazdą dzisiejszego poranka?

– Engler o mało nie dostał zawału na mój widok – stwierdzam.

– Przynajmniej zrobiło się wesoło.

– Na pewno nie jemu. Nawet kąciki ust mu nie drgnęły. – Pocieram gąbką czoło. Boli, ale schodzi.

– Bo on się nie zna na żartach. I nigdy się nie uśmiecha.

– Nigdy przenigdy? – Zerkam na Olgę zdziwiona.

– Ja tam nigdy nie widziałam go uśmiechniętego, a trochę tu już pracuję.

– Nawet tak lekko? Wiesz, uprzejmie, zdawkowo?

– Nawet tak.

– O rany. Może on cierpi na jakieś porażenie mięśni twarzy? – Trę kość policzkową.

– Wtedy chyba nie mógłby mówić – stwierdza Olga.

– Wiesz, za rozmowny to on też nie jest.

– Taki typ. Może Bóg go stworzył do bardziej wzniosłych celów niż uśmiechanie się i gadanie?

– To znaczy? – Wysuwam brodę i ścieram z niej resztki farby.

– Do liczenia i pieprzenia?

Wybucham śmiechem.

– Proszę cię, Olga. Fakt, facet ma giętki umysł, ale fizycznie jest sztywny jak pal.

– I chyba o to chodzi, nie? Powinien być sztywny. – Porusza energicznie brwiami i zeskakuje z blatu. – Dobra, wracam do pracy, bo dzisiaj muszę wyjść o szesnastej, żeby odebrać syna ze szkoły.

– Szczęściara. Ja pewnie w ramach dwudziestominutowego spóźnienia będę musiała odsiedzieć dodatkowe cztery godziny.

– Pogadamy, jak będziesz miała dziecko. – Olga klepie mnie po ramieniu. – Ciesz się wolnością. Uwierz mi, czasami w domu tak tęsknię za pracą, że z chęcią bym się z tobą zamieniła. Na razie.

– Cześć.

Kiedy wychodzi, nadal szoruję twarz, która wygląda już o niebo lepiej (choć jest zaróżowiona i piecze). Przypomina mi się tekst Olgi o „wzniosłych celach", do jakich Bóg stworzył Jana, i chce mi się śmiać. Mój szef i pieprzenie. Dobre sobie, te słowa są jak antonimy. Jak ciepły – zimny. Wilgotny – suchy. Młody – stary.

No właśnie – mój szef jest zimny, suchy i stary.

Boże, jestem okrutna. Powinno mi go być raczej szkoda – facet marnuje potencjał. Mógłby zostać misterem Polski. Jest cholernie inteligentny, ma łeb na karku i, jakby nie patrzeć, jest przystojny niczym model promujący ekskluzywną markę garniturów. Nie mam pojęcia jaką, bo temat jest mi obcy i zupełnie mnie nie ciekawi – nigdy nie miałam powodu, żeby przyswajać tego typu informacje. Co jest kolejnym dowodem na to, że tacy mężczyźni jak Engler (noszący garniaki, spinki do mankietów i krawaty) nigdy nie znajdowali się w sferze moich zainteresowań. Tak było, jest i będzie. Mój typ to facet w dżinsach, T-shircie, skórzanej kurtce, wyluzowany i z uśmiechem na ustach.

MÓJ SZEF   [ WYDANA ]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz