0 | twoje imię to Levi

772 82 39
                                    

Krople potu wysiłkiem sperliły jej czoło, gdy wydała na świat swój promyczek niezmierzonej nadziei, który tulił się do jej piersi, lecz się wierzgał niestrudzenie, płakał, jakby czuł, iż napotkają go w przyszłości same przykrości i boleści. Płakał, by ostudzić emocje już na zawsze, zażegnać łzy do śmierci, upoić się beztroskością, zapomnieć o swym sercu. 

Kuchel również płakała, lecz ze szczęścia, albowiem świat zesłał jej spełnienie, o jakie nieświadomie modliła się do bogów, o dziecko, o ukojenie duszy ludzkim aniołkiem bez skrzydeł. Ucałowała mu zmarszczone czółko, darowała matczyną opiekę, której jej od lat brakowało i nakarmiła łzą miłości. 
Ciepłem otoczyła to drobne niemowlęce ciało, by samej się choć trochę ogrzać. Tam na górze, na samej górze trwała zima i nawet ją czuło się na skórze w podziemnym więziennym mieście.

— Moje kochane dziecko — wyszeptała z radością. — Mój najdroższy syn.

Smoliste włosy naświetlała pełgająca płomieniem świeca, a oczy jej, choć iście jasne kobaltowe wyglądały na prawdziwie czarne, ale nie bez wyrazu i wypełnione niewysłowioną pustką.

Uśmiechnęła się uroczo, gdy dziecko zaprzestało ronienia łez i patrzyło na nią z niejaką uwagą, aż nagle zasnęło zmęczone płaczem, by niedługo znów się nim zanieść.

— Tu kwiatów zasadzić się nie da, gdzie otwartego nieba nie ma — śpiewała cicho, kołysząc powoli i ostrożnie swoje szczęście. — Gdy za słońcem zatęsknić nie można, widząc nad sobą zimno podziemnych murów skał — kontynuowała. — dlatego pozwól być moim słońcem, moje najukochańsze, ogrzej mnie swym uśmiechem, by żal nie rwał ze mnie duszy, bo gwiazd nie ukażę ci ja, jak i słońca gorącego żar.

Głaskała z uczuciem lekko zaokrąglowy brzuch, w którym rozwijało się życie, po czym podniosła po chwili przepełnione euforią spojrzenie na młodego mężczyznę w brązowym długim płaszczu i przysłaniającym jego twarz kapeluszu.

— Kuchel.

— Wiem co chcesz powiedzieć — odrzekła nieco łamliwym głosem. — Ale, Kenny, dlaczego?

— Pozbądź się dzieciaka — powiedział od razu, patrząc na nią ni to z ukosa, ni z prostego punktu widzenia. — Ten dzieciak to nic dobrego.  Pewnie się urodzi martwy,  bo jesteś słaba, psia jego mać. Z tobą jest coraz gorzej.

— Kenny — zaczęła. — Nie jestem słaba. To dziecko... Daje mi siłę, dzięki której jestem w stanie unieść cały ciężar tego świata. Ono jest życzeniem, jakie nieświadomie posłałam wiatrem w stronę nieba.

— Ten potwór cię wyżera od środka i marniejesz od tego — wycharczał przez zęby. — Ile razy ci powtarzałem, żebyś przestała pracować w tym jebanym burdelu, a teraz zamierzasz zostać matką jakiegoś durnego gówniarza? A jak już go urodzisz, to będziesz jednocześnie pieprzona przez jakiegoś klienta, karmiąc bachora piersią? Ach, cholera.

Z kieszeni skórzanego płaszcza wyciągnął papierosa, by zapalić. Ile to razy słyszał o prostytutkach podejmujących się aborcji, by tylko uchronić się od wylania z pracy. A w Kuchel obudził się nagle cholerny instynkt macierzyński, przez który Bóg wie, czy nie będzie musiał jakoś zapłacić.

— To moja decyzja, bracie — podniosła głos. — Urodzę to dziecko.

Ruszył na nią w nieokiełznanej złości i złapał ją za rękę, ścisnął jej chudy nadgarstek, który w tak krótkim czasie począł się stawać siny.  Niezapalony papieros wypadł mu z dłoni, spadając pod jej niewielkie bose stopy.

— Olympia — zaczął. — Dalej nią będziesz, gdy bachor przyjdzie na świat? Będzie patrzył, jak do domu jego matki przychodzą niewyżyci panowie, co, Kuchel? Na to tylko cię stać, w niczym innym dobra nie jesteś, ha. Pieprzenie.

— Nie zaczynaj znowu — zazgrzytała zębami. — Ta praca to jedyne co mogłam tutaj otrzymać w takich warunkach. Człowiek, który prowadzi życie tam na górze, nie ma prawa komentować takich rzeczy. Dzięki tej robocie... będę teraz w stanie wychować dziecko w moim łonie. Nie mówię, że czyniłam dobrze. Czyniłam to, by żyć. Czynię teraz swoją powinność jako przyszła matka, by to kochane stworzenie wewnątrz mnie nie musiało przechodzić przez to samo co ja.

— Niech ci będzie — prychnął jej w twarz i splunął śliną na podłogę, którą dopiero co zdążyła umyć. — Skoro tak ci spieszno do grobu, to droga wolna.

— Nie spieszy mi się — położyła dłoń na jego ramieniu, patrząc mu w oczy intensywnie, jakby pragnęła, by domyślił się sam co kryje się w jej spojrzeniu. — Kenny.

Pogładziła opuszką palca swój brzuch, z uczuciem, z pragnieniem przekazania mu miłości, jaka się w niej tliła od kiedy tylko dowiedziała się, że jest w ciąży, że ją pobłogosławił świat potomkiem.

— Kocham je tak mocno, ale nie mam pojęcia ile czasu mi zostało, by mu to okazywać — podniosła wzrok na swego brata. — Dlatego jeśli coś mi się stanie... Proszę, zaopiekuj się nim. Wychowaj je.

Kenny zmarszczył czoło, nie dowierzając, nie będąc pewnym, czy przypadkiem nie żartuje.

— Zwariowałaś, Kuchel — parsknął, zakładając na głowę kapelusz i robiąc krok w tył. — Czy morderca jest w stanie wychować szczeniaka i przeistoczyć go w porządnego człowieka?

— Ty byłbyś w stanie — uśmiechnęła się delikatnie. — bo żaden morderca nie jest tak troskliwy jak ty.

— Błąd — spoważniał jeszcze bardziej. — Morderca nie troszczy się o nikogo. Wiesz dlaczego? Bo serce mordercy zanika z każdą jego kolejną ofiarą. Choćbym usłyszał o twojej śmierci, nie poczuję nic, co powinien czuć zwykły człowiek. A chyba nie chcesz, żeby bachor był wyssany z emocji?

— Kenny — wyszeptała chrypliwie. — Jeśli umrę...

— Nie umrzesz, nie pieprz głupot.

— Jeśli umrę... to i ono umrze — kontynuowała. — Dlatego... naucz je ponownie żyć.

— Nie będę się nim opiekować, prosisz o to złą osobę.

— Nie dopuść do tego... by cierpiało.

Patrzyła na swoje dziecko, którego cieniutkich włosów kolor był taki sam co jej, którego oczy, choć zamknięte, bo spało, barwy były kobaltowej jak swej matki.

Levi...

Wydusiła nagle. Nie miało jeszcze imienia, nie miała pojęcia, jak je nazwać, aż nagle wypowiedziała je impulsywnie, bez zastanowienia.

— Twoje imię to...  Levi.

Będziesz silny, silniejszy od wszystkich, najsilniejszy. Będziesz przywiązany do ludzi, których pokochasz nie oczami, lecz sercem i duszą, będziesz tym, którego siła obejmie cały świat. Będziesz dla wszystkich tym, czym ty jesteś dla mnie: ukojeniem i ratunkiem, nadzieją i miłością.

Levi.

Objęła dłonią jego malutką główkę, po czym oparła się o krzesło i odpłynęła w sen.

Z oka niemowlęcia wypłynęła godna pożałowania łza, jakiej nie zdolna była zetrzeć nawet kochająca go nad życie matka.

Bo Kuchel nie wiedziała, że tamtego dnia przeklnęła tym imieniem swoje własne, najdroższe dziecko.

_____________________________

Witajcie, moi drodzy.
Ja tu tylko z krótką notką; jeśli prolog cię zaintrygował, to zapraszam do dodania tego opowiadania do biblioteki, by wattpad poinformował cię natychmiastowo o nowym rozdziale.
To na tyle, ciao! :DD

attached | levi ackerman snk ffWhere stories live. Discover now