SEZON 2, ODCINEK 4: CENY KŁAMSTW

259 18 54
                                    

LANDRIC

Minęło już trochę czasu, odkąd ruszyliśmy w drogę do obozu. Nogi włażą mi w dupę. Jest mi zimno i staram się sobie przypomnieć, czy uwzględniłem we własnym testamencie wydziedziczenie potencjalnych dzieci z innych „lewych łóż" moich rodziców, i wskazałem jako dziedzica tronu Kalgari obrażonego Platynkę. Mało tego komary nie dają mi spokoju, a rozmowy z Deltą straciły swój urok. Idzie na czele grupy, prowadzona przez Anyę, a nasza wymiana zdań ogranicza się do pytań, czy kojarzę tę drogę.

Nie znam tej trasy. Na mapie GPS nie łapie naszego punktu, bo Mount Weather ciągle zakłóca sygnał. Nie mogę skontaktować się z bazą, a połączenie nawet nie wychodzi. Mam ochotę drzeć ryja z frustracji. Oby mój brat bawił się lepiej.

Clarke zwalnia tempo. Posyła mi analityczne spojrzenie. Nie wiem, o co tej lasce biega, ale lepiej, żeby zwróciła moją przestrzeń najszybciej, jak to możliwe. Zaczynam się trząść. Dziewczyny przynajmniej zaopatrzyły się w jakieś kurtki albo bluzy.

— Nie jest ci zimno? — pyta Griffin.

— Nie wydaje mi się — odzywam się — żebyśmy lubili się na tyle, aby martwiło cię moje samopoczucie.

— Nic dodać, nic ująć — mamrocze. Clarke splata przed sobą ramiona. Wpatruje się w plecy Delty. — Ciężko mi uwierzyć, że zostawiła całą resztę.

— Powiedziała ta, co tego nie zrobiła — ledwie powstrzymuję parsknięcie. — A ty dlaczego uciekłaś sama?

— Chciałam wezwać pomoc z zewnątrz — wyjaśnia.

— Oczywiście, a moje imię brzmi: „organizacja charytatywna" i rozdaję darmowe przysługi — sapię ironicznie. — Kogo ty chcesz oszukać? Dobrze wiemy, że zrobiłaś to z tego samego powodu — wskazuję brodą Deltę — co i ona.

— Jaki jest jej powód?

— Pytaj Królową Gwiazd.

Cmokam bezczelnie, zyskując niepocieszone spojrzenie, a potem się zamykam. Zwracam na coś uwagę. Marszczę czoło, kiedy dostrzegam zardzewiały znak. I strzałkę. Wskazuję drogę na Polis. To nie nasz kierunek. Wyprzedzam wściekle Clarke i dopadam do Anyi. Kobieta nie zdąża zareagować, kiedy łapię ją bez ostrzeżenia za ramię i dociskam do drzewa. Wymierzam w nią odruchowo nóż.

— Co ty knujesz? — pytam, póki co, względnie uprzejmie. Anya uśmiecha się nerwowo. — Pokazałem ci na mapie namiary, gdzie wylądowała Arka. Nie jestem aż takim idiotą, żeby nie wiedzieć, że wyprowadzasz nas w sine pole. Prowadzisz nas na Polis, a nie Tondc, dlaczego?

— Potrzebuję, żebyś opowiedział Komandor, co robią Górale — tłumaczy Anya. Wodzi wzrokiem po twarzach moich koleżanek. — Będziesz wiarygodny. Z nimi? Podwójnie.

Nay — odmawiam. Anya marszczy czoło. — Na litość boską, Leśniczko, nie mam czasu i siły, żeby się droczyć. Zwinąłem w dywan dwa trupy, dlatego nie zmuszaj mnie, żebym...

— Landric.

Wypowiadając stanowczo moje imię, Delta kładzie jedną rękę na moim ramieniu, drugą na dłoni, w której trzymam balisong. Naciska na nią, zmuszając mnie, żebym odpuścił. Nie patrzę na nią ani razu, bo prowadzenie niemej wojny na spojrzenia z Anyą jest bardziej kuszące.

Anya unosi ponaglająco brew. Przysuwam nóż bliżej. Dorzuciła nam minimum godzinę drogi. Odegrałbym się z przyjemnością za ten numer. Wiem jednak, że to nie przyniesie niczego dobrego. Muszę utrzymać sojusz.

— Znajdziemy drogę do domu — zaręcza Delta. Przesuwa drugą dłonią po moim ramieniu. To dziwne, ale nie uciekam spod jej dotyku. — Zostaw ją. Dużo przeszła. Sama jest przestraszona.

PETRICHOR ― THE 100Where stories live. Discover now