SEZON 2, ODCINEK 5B: W ROLI GŁÓWNEJ

227 15 85
                                    

REUEL

— Gotowe.

Bellamy wbija dramatycznie łopatę w grunt. Ciężko nie rzucić na niego kątem, gdy wzdycha z wysiłku i wgapia się nędznym wzrokiem w nieubity jeszcze grób. Sam poprawiam tabliczkę, na której walnąłem piękne „Jane Doe", bo na nic kreatywniejszego pomysłu nie miałem. Upewniam się, że patyk się nie przewróci, a kiedy trzyma się stabilnie, uśmiecham się pod nosem.

Super. Zamiecione.

— Jane Doe? — odczytuje Blake. Kiwam odruchowo głową i podnoszę się powoli na nogi. Odwracam się do niego twarzą. — To jej prawdziwe imię?

— Nie, ale bezpieczne dla nas wszystkich — wyjaśniam. Nie podważa tego. Dobrze wie, że Lokalesi nie będą szczególnie zadowoleni, jeśli ich przywódczyni jeszcze długo nie wróci. Kiedyś o nią spytają. — To co? Spadamy?

Otrzepuję dłoń o dłoń.

Bellamy opiera się o łopatę. Wgapia się w imię na tablicy. Lituj się, chłopie. Tylko nie gadaj, że chwyta cię jakaś nostalgia, czy coś w ten deseń. Przyglądam się chwilę Blake'owi. Wygląda na cholernie zamyślonego. Spytałbym, co go męczy, ale na dany moment nieszczególnie jara mnie rozwiązywanie nawet i jego dramek.

Ruszam przed siebie. Bellamy odrywa wzrok od nowego imienia Anyi, kiedy rzuca mi beznadziejne spojrzenie. Unoszę sugestywnie brew, zachęcając, żeby dał już sobie spokój, pogodził się z losem i żył dalej. On potrząsa wyłącznie głową.

— Daj mi pięć minut — odzywa się smętnie. — Potem pogadamy.

— Okej — zgadzam się. I tak zamierzałem skoczyć i skorzystać z wody. Czuję piasek dosłownie wszędzie. Wzruszam ramionami. — Tylko się za bardzo nie wczuwaj. To niczego już nie zmieni. To ty nadal żyjesz. Nie ona.

— Próbujesz mnie pocieszyć? — mamrocze, zerkając na mnie kątem oka. Jego usta układają się w grymasie małego pożałowania. Uśmiecham się trochę smętnie, gdy dodaję:

— Staram się. Nie wychodzi.

Odwracam głowę i klepiąc go względnie pokrzepiająco po ramieniu, ruszam wolno w kierunku swojego namiotu. Przewracam oczami, gdy zauważam przy wejściu Atticusa. Znika jednak szybko, kiedy dostaje jakieś info od Francisa. Droga czysta, można się łajdaczyć.

Słyszę, jak Bellamy odrzuca na ziemię łopatę. Sapie głośno, a potem opada ciężko na grunt. Aż się zatrzymuję. Patrzę na niego przez ramię i myślę, dlaczego taki jest. Co się działo w kosmosie, że bierze na siebie winy całego świata, jakby naprawdę mógł coś na to zaradzić. Już to ustaliliśmy.

Bogiem nie jest.

— Bellamy? — wołam go na koniec. Wciskam łapy do kieszeni spodni i czekam na jakąś reakcję. Trochę zajmuje, nim przechwytuję wreszcie jego uwagę. — Doceniłaby to — stwierdzam. Wymieniamy słabe uśmiechy. — Dzięki za pomoc.

Chyba go zaskakuję. Teraz to on potrząsa wręcz bezsilnie głową. Salutuję odruchowo, po czym wykonuję półobrót i zapieprzam przed siebie. Niech ma tę swoją przestrzeń, skoro tego mu potrzeba. Nie będę się narzucać. Nie zmuszę go, żeby przestał być sobą. Taki już jest. I chyba to podoba mi się w nim najbardziej.

Albo zazdroszczę.

Po drodze mijam Octavię. Machamy sobie, ale nie zamieniamy więcej słów. Dowiedziałem się od jej brata, że Lincoln gdzieś przepadł. To raczej nie mój problem, a jak już Landrica — to on kumplował się swego czasu z Leśnikiem, więc jest mu sporo winien.

PETRICHOR ― THE 100Nơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ