《06》

5 1 0
                                    


Znajduję się na łące trawa jest tu tak wysoka, że dosięga mi do kolan. Co to za miejsce? Nigdy tu nie byłam. Jestem tego pewna. Przede mną nagle pojawia się mały lisek przy kucam przy nim i drapię go za lewe uszko. Lisek nic nie mówi, ale nagle się odsuwa ode mnie i zaczyna odchodzić. Odwraca się by na mnie spojrzeć i idzie dalej. Mam jakieś przeczucie, że chce bym za nim poszła, więc podążam za nim. Po pewnym czasie dostrzegam postać jest w białej sukience i siedzi na trawie. Lis do niej podchodzi, a ona do niego się uśmiecha i go głaszcze. Po sekundzie odwraca głowę w moją stronę i się uśmiecha. Gdy podchodzę bliżej i dostrzegam szczegóły zauważam, że jest to ta sama postać co tydzień temu mi się śniła i spłonęła na stosie.

— Już nadszedł czas Noemi — mówi do mnie, ale ja nic z tego nie rozumiem. Gdy już chcę ją spytać o co jej chodzi znów nastaje ciemność.

Otwieram powoli oczy najpierw światło mnie oślepia, więc zasłaniam się ręką. Trochę mi zajmuje do przezwyczajenia wzroku do światła, a kiedy już to zrobię zauważam, że znajduję się w swojej komnacie. W dodatku nie sama jest tu ciocia, wujek, William i lekarz.

— Co się stało? — pytam i dźwigam się na łokciach do pozycji siedzącej.

— Ostrożnie - ostrzega lekarz — Podczas trzęsienia straciłaś przytomność.

— Aha — odpowiadam, a ciocia jednym susem doskakuje do mnie i podaje mi szklankę wody, którą piję do dna. Odstawiam pustą szklankę na szafkę nocną, a potem zsuwam nogi na ziemię i wstaję.

— Może jeszcze nie stawaj? — Pyta ciocia z wyraźną troską.

— Ale po co? Nic mi nie jest — zapewniam. — Poza tym to tylko omdlenie nic bardzo poważnego bagatelizuję sprawę. Ciocia w moje słowa powodpiewa i wypowiada uwagę, że to nie jest byle co, na co ja przewracam oczami i zostaję przez nią spiorunowana wzrokiem. Lekarz mówi bym przez kilka dni uważała na siebie i oszczędzała się, a potem wychodzi. Chwilę po nim po upewnieniu się, że nic mi nie jest ciocia z wujkiem również wychodzą, a w pomieszczeniu zostaje tylko William i ja. Przez chwilę oboje milczymy wpatrując się w siebie nawzajem. Nieoczekiwanie William robi coś nie spodziewanego czego teraz się po nim tego się nie spodziewałam. Podchodzi do mnie i mnie przytula odwzajemniam to zaś on szepcze mi do ucha, że go strasznie nastraszyłam i żebym więcej tego nie robiła. W końcu wychodzi i zostaję kompletnie sama. Siadam na łóżku i analizuje. Trzęsienie ziemi. Omdlenie. Słowa tej dziewczyny i co jej chodziło - Już nadszedł czas. Jaki czas? Czemu straciłam panowanie i dlaczego straciłam przytomność? Nie mam pojęcia, ale mam złe przeczucia. Jedno wiem napewno - Muszę się dowiedzieć co to wszystko znaczy i jaki ma to związek ze mną. Narazie wiem tylko tyle, że mam te same zdolności co ta dziewczyna i przez nie zginęła.

*******

Mam dość! Od paru dni chodzę nocą podziemnymi korytarzami do biblioteki i nic nie znalazłam! Żadnej zmianki o tej dziewczynie lub jej mocach tak jakby została wymazana albo nigdy nie istniała! A może ona naprawdę nigdy nie istniała i sobie ją poprostu wymyśliłam? Nie, to raczej nie możliwe zwierzęta twierdzą, że była jak najbardziej prawdziwa, a raczej mi nie kłamały, bo po co miałyby to robić? Siedzę chwilowo w kuchni jem śniadanie, które nie bardzo chce mi przełknąć przez gardło.

— Źle wygladasz. Co się dzieje? — oddzywa się William nie owijając w bawełnę. Dosiadając się do mnie. Od mojego zemdlenia, którego do tej pory nie rozumiem wszyscy w około twierdzą, że to z strachu, ale ja wiem, że nie jest to dokońca prawda, jednak nie wyprowadzam nikogo z błędu, a między nami trochę się polepszyło.

— Okropnie spałam — kłamię uparcie wpatrując się w swój talerz. Kłamstwem, że źle spałam karmię wszystkich do około. Jest to częściowo prawda, bo przez to szukanie czegoś choć sama nie wiem czego tak dokładnie mało śpię. Chyba dzisiaj daruję sobie pójście do biblioteki i po prostu odrazu się położę do snu. Podnoszę wzrok znad talerza na Williama i widzę malującą się na jego twarzy troskę i zmartwienie. Źle się czuję kłamiąc mu i go martwiąc, ale nie potrafię inaczej. Nie potrafisz czy nie chcesz? Jakiś głos się mnie pyta to sumienie się moje oddzywa. Kręcę głową by je od siebie odgonić lecz to na nic. Kończymy swój posiłek i razem idziemy na górę dopóki jesteśmy zmuszeni się rozstać. A potem wszystko się dzieje jak rutyna wchodzę do komnaty księżniczki budzę ją, pomagam się ogarnąć na dzisiejszy dzień. Wieczorem wracam do swojej komnaty, a raczej mam zamiar, bo już chwytam za klamkę i jestem gotowa ją nacisnąć coś lub bardziej ktoś mi w tym przeszkadza. A nie jest tym kimś nikt inny jak sam syn lorda Austina Dylan Mitchell. Ten sam, który nie chciał się ode mnie odczepić na weselu. W sumie teraz też nie chce. Ciągle w wolnej chwili za mną łazi, ofiaruje kwiatami, rzuca nie śmiesznymi żartami, które bawią tylko jego i czasem wypowiada żaluzje, że wspaniale byśmy do siebie pasowali lub pyta jakim cudem nie wyszłam jeszcze za mąż. Choć staram się udawać, że nie wiem o co mu chodzi doskonale zdaję sobie sprawę z tego do czego zmierza, a jest to między innymi bym się w nim zakochała i poślubiła. Nie wiem kto wpadł na ten beznadziejny pomysł on czy jego matka, która też próbuje mnie nakłonić do poślubienia jej syna, ale wiem, że zaczynam mieć tego dosyć. Nie znoszę kiedy ludzie układają mi życie i mówią mi co mam robić, kim być, kogo i kiedy poślubić. Poza tym nie chcę nigdy przenigdy z kimś się wiązać aż śmierć nas nie rozłączy tym bardziej z takim kretynem. Małżeństwo nie jest mi do niczego potrzebne i nie chcę go.

— Proszę to dla ciebie — mówi i skłania się w geście grzeczności jak to jest w regulaminie zasad savoir vivre z wyciągniętą różą w moją stronę. Czy on myśli, że jestem tak tępa i łatwa żeby dać się przekupić różnymi prezentami? Najwidoczniej, bo nie wiem jak inaczej można to wyjaśnić.

— Oh jest piękna szkoda tylko, że wyląduje w koszu — choć jest to ciężkie staram się mówić MIŁO. Otwieram drzwi i chcę już wejść do swojej komnaty, ale Dylan mnie zatrzymuje łapiąc za mój nadgarstek.

— Nieotrącaj mnie. Daj mi szanse, nam. Ja cię kocham Noemi! — Ależ to słodkie, aż mi się nie dobrze robi. Nie należę do typu ludzi romantyków, więc ma pecha lub na swoją wybrankę wybrał nie właściwą dziewczynę. Chcę coś jeszcze powiedzieć, ale ja mu na to nie pozwalam. Pospiesznie wyrywam nadgarstek od jego uścisku i wchodzę do komnaty zatrzaskując mu drzwi przed nosem. Co za kretyn i ja bym miało kogoś takiego poślubić? Już prędzej spłonę żywcem niż bym miała wziąć z nim ślub! Opieram się plecami o drzwi i nasłuchuje oddalające się kroki chłopaka, a kiedy zapada cisza oddycham z ulgą. Nareszcie spokój.

Nadzieja na lepsze jutro Where stories live. Discover now