《15》

0 0 0
                                    

W końcu mogę upuścić apartamenty matki Dylana i chcę jak najszybciej znaleźć się w swojej komnacie jednak głos ciotki mnie powstrzymuje. Chce ona ze mną rozmawiać, więc udajemy się razem do moich pokoi. Wchodzimy do środka i siadamy na sofie z aksamitu w kolorze zieleni gdzie leżą białe i zielone poduszki przed kominkiem gdzie płonie ognisko. Nie oddzywam się przyglądając się swoim splecionym dłoniom na kolanach, więc to ciocia przerywa ciszę.

— Nie masz czego się obawiać, że mogę być na ciebie zła, ponieważ nie jestem. Nie masz obowiązku mówić mi wszystkiego i masz prawo mieć swoje sekrety, wszyscy je mamy. Nie zamierzam cię też wypytywać ani zmuszać do powiedzenia mi dlaczego nic mi nie powiedziałaś jeśli nie chcesz mówić o tym to nie mów. Jednakże chciałabym wiedzieć dlaczego zgodziłaś się na ślub z Dylanem Mitchell jeśli go wcześniej nie znosiłaś i raczej szczerze wątpię by coś w tej kwestii się zmieniło. Dodatkowo przez tyle lat opiekując się tobą wiem jaki jest twój stosunek do małżeństwa no i jesteś ostatnią osobą, która by go chciała. Więc co cię skłoniło przyjąć zaręczyny?

Milczę bijąc się z myślami. Nie wiem co jej powiedzieć jeśli powiem, że król Eric mnie szantażu będzie tak samo jak ja bezsilna lecz również będzie się zamartwiała choć teraz też zapewne się martwi. Nie chcę też jej obarczać czego się boję odkąd moje umiejętności wyszły na jaw, a król wykorzystuje to by zmusić mnie do posłuszeństwa i posługuje się mną chcąc z dusić bunty. Nie chcę i nie mam zamiaru jej okłamywać, ale jeśli powiem tylko część prawdy, którą ona i tak zna oczym mi też zawsze mówiła to nie będzie to nic złego. Biorę wdech i wydech zanim się odezwę.

— A po co bym miała się upierać? Z takimi jak on nie ma sensu się spierać i walczyć oni zawsze postawiają na swoim dzięki czemu wygrywają. Sama też przecież przekonałam się na własnej skórze do czego są zdolni gdy im się sprzeciwia — Ciocia doskonale zdaje sobie sprawe, że nawiązuję do sytuacji gdzie zostałam ukarana chłostą. Nie muszę tego wprost mówić, bo ona wie. — Nie mam najmniejszej ochoty wychodzić za mąż szczególnie za Dylana, ale mój upór jest przecież daremny mogę powiedzieć nie to napewno znajdzie sposób bym się zgodziła lub uczyli moje życie koszmarem. Chyba w końcu pogodziłam się z tą bezsilnością, że nic nie mogę zrobić — kończę.

Nie skłamałam powiedziałam prawdę pomijając coś co innego mnie trapi jednakże to powinna wystarczyć cioci za odpowiedź, a przynajmniej mam taką nadzieję. Dopiero teraz zbieram się na odwagę na nią spojrzeć, wydaje mi się, że mniej więcej tak też myślała, ale chciała usłyszeć to z moich ust by mieć pewność. Chciałabym żeby to było wszystko do martwienia się, chciałabym nie odczuwać strachu, że jej, wujkowi i Williamowi może coś się stać, że zostaną skrzywdzeni chciałabym, żeby sny, które mnie od dłuższego czasu nękają nieistniały, chciałabym znaleźć się w miejscu gdzie będę mogła odgrodzić się od tego wszystkiego. Że nie będzie istniał taki podział władzy, a jeśli nawet to żeby wyglądał inaczej. Wszystko to jednak w marzeniach. Ciocia mnie obejmuje i głaszcze czule po włosach dając mi namiastkę bezpieczeństwa i  ukrycia się przed wszystkim i wszystkimi.

— Nie chcę wychodzić za mąż nie za niego — szepczę, a głos mi drży nawet nie wiem w którym to momencie zaczynają lecieć mi łzy. Chciałabym być silniejsza i lepiej to wszystko znosić, radzić sobie by nikt nie widział co jest we mnie ukryte. Ale nie jestem silna, nie radzę sobie z snami, które mnie nękają, nie radzę sobie z koszmarem gdzie zamordowano mi rodziców, nie radzę sobie z ochroną mi bliskich ludzi. Co z tego, że dla tych co mi grożą robię wszystko co mi każą jeśli wiem, że to pewnego dnia nie wystarczy i nie chcę sobie wyobrażać co wtedy się stanie, nie wiem co wtedy zrobię. Nie chcę czuć tego bólu ponownie po stracie na kim mi zależy jak nie patrząc ciocia i wujek stali się dla mnie jak rodzina tak samo William, który jest dla mnie jak brat choć nie jesteśmy spokrewnieni. Kładę głowę na kolanach cioci, która mnie głaszcze cały czas mnie po włosach aż w końcu zasypiam.

Ni stąd ni zowąd stoję na tyłach mojego dawnego domu spoglądam na drzewo morwowe uwielbiałam jeść jego owoce lub pić sok, który robiła z nich mama. Drzewo było dla mnie za wysokie, a ja za mała, żeby sięgnąć po jego owoce. Nie raz kiedy tata był po pracy to brał mnie na barana, żebym mogła zerwać owoce i je zjeść. Jednak mimo to pragnęłam wspiąć się na drzewo na sam jego czubek i zerwać owoce, które były najwyżej. Doskonale pamiętam dzień gdy przypatrywałam się wielkiemu, potężnemu drzewu, a pragnienie stało się tak silne, że postawiłam nareszcie spróbować swoich sił i się spiąć. Siedzieć na gałęziach tak samo jak ptaki i z takiej wysokości jak one podziwiać widoki. Właśnie widzę małą siebie chyba miałam wtedy z pięć lub sześć. Z początku nie szło mi zbyt dobrze nie mogłam dosięgnąć nawet najniższej gałezi, więc brałam taboret, z którego spadałam raz za razem i nabijając sobie siniaki. Ale mimo to próbowałam wciąż w końcu gdy weszłam na pierwszą gałąź czułam małą satysfakcję, ale nie trwała ona zbyt długo. Próbowałam wejść wyżej, ale prędzej czy później i tak spadałam mając siniaki lub też zdartą skórę aż do krwi całe moje ciało było nimi pokryte. Kiedy zaczęło dochodzić do zdarcia skóry aż krew leciała rodzice zaczeli próbować odwieść mnie od pomysłu spiąć się na drzewo jednak ja nie zamierzałam  odpuścić i tego nie chciałam zrobić. Jako dziecko byłam strasznie uparta i zawsze chciałam postawić na swoim jeśli nawet nie miałam racji. Raz kiedy już prawie byłam u szczycie nie utrzymałam się i runęłam na ziemię, a potem się okazało, że złamałam nogę. Rodzice byli na mnie wtedy źli, a właściwie to bardziej się o mnie martwi niż złościli. Przez następne parę tygodni miałam nogę w gipsie i nie mogłam chodzić, a już napewno nie wolno mi było się spinać na jakiekolwiek drzewo. Byłam wtedy taka wściekła i obiecałam sobie, że choćby nie wiem co, wszelkim jakimkolwiek przeciwnościom losu wejdę na to drzewo. Niestety kiedy moja noga zagoiła się moi rodzice mnie bardzo pilnowali i nie zostawiali mnie bez opieki jednego z nich. To mi jednak w niczym nie przeszkodziło chciałam wejść na drzewo i koniec kropka, więc dnia gdy mama z tatą byli zmuszeni razem się zająć ciężko rannym pacjentem ja wykorzystałam okazję i wymknęłam się do ogrodu. Stanęłam przed drzewem i choć odczuwałam strach zaczęłam się po nim spinać. Dzięki tym upadkom byłam mądrzejsza i już wiedziałam, której gałęzie mogę się złapać, by nie ugieła i nie pękła pod moim ciężarem, jak chwycić by się utrzymać, no i by utrzymać równowagę. Efektem końcowym było to, że naprawdę weszłam na najwyższe konary drzewa i wreszcie mogłam zjeść owoce z najwyższych czubków tak jak chciałam. Nie dość, że czułam ogromną satysfakcję i radość, że się udało to miałam dziwne wrażenie, że te owoce, które były najwyżej są najsmaczniejsze. Nie długo po moim zwycięstwie przybiegli do ogrodu mama i tata byli pewni, że zobaczą mnie znowu na ziemi z siniakami, zadrapaniami i zdartą skórą na łokciach i kolanach z których będzie sączyła się czerwona ciecz, a tymczasem zobaczyli mnie siedzącą na drzewie z ptakami i zajadające morwy. Teraz sobie przypomniałam te całe wydarzenie, o którym zdążyłam już zapomnieć. A może chciałam je zapomnieć? Być może.

Nadzieja na lepsze jutro Where stories live. Discover now