Rozdział X

347 22 5
                                    


Szliśmy szosą, schodząc z górki, na której mieszkała rodzina Alzari. Mijając kręte drogi i wymyślne domy zapragnęłam kiedyś tu zamieszkać. Ta okolica już na samym początku skradła moje serce. Wydawała się cudowna przez swoje połączenie z naturą, które wydawało się miłym orzeźwienia od centrum miasta, w którym mieszkałam. Wieżowce dawały się jednak we znaki, jak i cała wrzawa większych ulic, które nie raz irytowały mnie podczas nauki, gdyż nie mogłam się skupić.

Zanim się zorientowałam, doszliśmy do przystanku u podnóży wzniesienia. Sprawdziłam na rozkładzie następny autobus – Po tylu razach w ich domu znałam już go na pamięć, jednak i tak zawsze sprawdzałam z przyzwyczajenia.

– Jestem w samą porę. Za pięć minut mam autobus.

– Uważaj na siebie. Jak wrócisz, będzie już ciemno.

– Spokojnie od czegoś są lampy – próbowałam zażartować, lecz Jordan był wciąż poważny.

Poczekał ze mną, aż przyjechał autobus. Po zajęciu miejsca pomachałam mu, na co się uśmiechnął i skierował do domu. W autobusie nie jechało zbyt dużo osób. W tych okolicach wszyscy jeżdżą swoimi autami, przez co nigdy nie musiałam narzekać na brak siedzenia. Wygrzebałam z torebki słuchawki i telefon. Spojrzałam na wyświetlacz z myślą, że jak go włączę, to jedynie zobaczę pewnie wiadomości od mamy mówiące, jaka nieznośna jestem.

– I tak muszę kiedyś go włączyć – pomyślałam, przewracając oczami.

Tak jak się spodziewałam, po włączeniu telefonu ujrzałam ponad trzydzieści nieodebranych połączeń i dziesięć wiadomości z pretensjami od mamy, które z każdą nową z nich stawały się chłodniejsze, aż ograniczyły się do prostych SMS-ów: „Kiedy wracasz? Czemu jeszcze nie ma cię w domu?" Wyświetliłam je, lecz nie zamierzałam odpisywać. Od razu po zobaczeniu ich wyrzuciłam je z mojej pamięci, włączając muzykę. Wyglądając za okno, obserwowałam bujną roślinność oświetloną lampami, która zaczynała zanikać bliżej centrum.

Po powrocie do domu wydawało mi się, że czeka mnie awantura na skalę światową. Byłam już mentalnie na to gotowa, jednak po przekręceniu klucza w zamku zrozumiałam, że wszędzie panuje ciemność. Była ledwie dwudziesta pierwsza, więc wydawało mi się to dziwne. Myślałam, że tak jak i ostatnio podczas kłótni rodzice będą siedzieć w salonie w oczekiwaniu na pokłócenie się ze mną drugi raz. Tym razem po zaglądnięciu do salonu nikogo nie było. Telewizor też był wyłączony.

– Musieli pójść spać – pomyślałam, że spokojnie sobie śpią, nie widząc nawet co ze mną.

Lekko poirytowana tym, lecz z drugiej strony usatysfakcjonowana, że nie muszę znowu wyciągać na światło dzienne tematu urodzin, poszłam do kuchni po szklankę soku. Byłam na tyle wykończona, że chciałam wziąć szybki prysznic i zagrzebać się w kołdrze do rana.

Nalewając sobie napój, spojrzałam na oświetlony stół światłem z lodówki. Podskoczyłam natychmiastowo, łapiąc szklankę, by się nie rozbiła. Otworzyłam szerzej oczy, nie wierząc w to, co widzę. Na krześle siedziała mama, która usnęła na rękach położonych na stole. Podeszłam bliżej, dostrzegając coś obok niej. Podniosłam brwi, po czym spojrzałam na jej zaspaną twarz. Na stole stał tort z siedemnastoma świeczkami. Myślałam, że to sen. Nie sądziłam, że taka scena mogłaby się kiedykolwiek zdarzyć. Usiadłam na wprost niej, biorąc z szuflady widelec do ciast. Skosztowałam tortu.

– Z truskawkami – Zauważyłam, ledwo przełykając kawałek, czując, jak łzy spłynęły mi po policzkach. – Pamiętałaś, jaki smak lubię...

Cała zapłakana jedną ręką wycierałam łzy, a drugą zajadałam się tortem. Byłam szczęśliwa i żałowałam trochę, że nie wróciłam wcześniej. Gdybałam nad tym, co by było, jeśli wróciłabym na czas, lecz myślenie nad tym nie pomogło mi w żaden sposób. Nie mogłam zmienić już przeszłości. Spojrzałam na mamę, której nie miałam zamiaru budzić. Musiała pracować do późna, a od kilku dni miała dyżury, więc nie chciałam przerywać jej snu. Przyniosłam jej koc z salonu, delikatnie okrywając jej ramiona. Cichym krokiem poszłam na piętro, gdzie słyszałam hałas, a raczej stukającą klawiaturę Marca. Musiał najwyraźniej dalej grać w gry, więc bez namysłu poszłam do siebie. Gdy otwierałam drzwi, dostrzegłam przyczepioną do nich kartkę. Zerwałam ją, zaświecając światło.

– „Jutro mamy rodzinny obiad, nie zapomnij o nim. PS: Wszystkiego najlepszego i przepraszam" – przeczytałam, rozpoznając pismo taty.

Normalnie protestowałabym, żeby wychodzić gdziekolwiek, gdyż zazwyczaj te obiady kończyły się ich nieobecnością i pozostawieniem Marca pod moją opieką w najbliższym fast foodzie, lecz tym razem czułam się zawstydzona trochę tym, co się stało. Postanowiłam przyjść bez żadnych scen, miałam nadzieję, że chcieli nadrobić moje urodziny i spędzić razem czas.

Od razu przebrałam się do spania i kładąc się do łóżka, przeglądałam media społecznościowe. Odłożyłam telefon, czując już nużący mnie sen. Przytulając się do kołdry, myślałam o dzisiejszym dniu, gdy nagle z zamyślenia wyrwało mnie powiadomienie na telefonie. Przetarłam oczy, odblokowując ekran.

– „Wszystko w porządku?"

– Jordan... – pomyślałam zaskoczona, widząc imię, jakie mi się wyświetliło.

– „Tak, wszystko okay. Dzięki za troskę" – odpisałam, odstawiając telefon.

Słysząc kolejne powiadomienie, już mniej zdziwiona wstałam i usadowiłam się na poduszce, by nie wstawać po telefon paręnaście razy z rzędu.

– „Tylko nie płacz tam sama"

– „Nie martw się tak. Wszystko w porządku. Zrobili mi niespodziankę, a jutro mamy rodzinny obiad, chyba chcą nadrobić urodziny. Zasypiam, także dobranoc" – odpisałam pełna nadziei na jutrzejszy dzień.

– „Dobranoc. Słodkich snów Kiki"

Co myślicie o rodzinie Alzarich po tych rozdziałach? 

Dajcie znać w komentarzach i nie zapomnijcie o zostawieniu 

Now or Never | ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now