04. | nikt tutaj nie ma właściwych kompetencji (może z wyjątkiem konia)

214 14 41
                                    

rozdział 4

Każdy z nas przeżył kiedyś bezsenną noc.

I nie chodzi mi o jedną z tych, podczas których ani razu nie zmrużyliśmy oczu, wiercąc się z boku na bok i na zmianę pocąc się oraz marznąć, gdy temperatura w pokoju nie może zdecydować się między Alaską a Himalajami.

Ani także o wszystkie te spędzone nad nauką. Choć głównie dlatego, że osobiście takich nie doświadczyłam, co chyba nie stanowi większego zaskoczenia po zapoznaniu się z moim świadectwem.

Mowa o nocach przespanych w całości, bez wędrówek do toalety i bez budzenia się tylko po to, aby sprawdzić godzinę i westchnieniem ulgi móc ponownie odpłynąć. Pozornie idealnych. Pozbawionych tylko jednego — snów. Cały proces staje się wtedy niepełny. Rano ma się wrażenie, jakby wciąż był wieczór poprzedniego dnia. Zawsze czuję wtedy ogromną dezorientację, poddając w wątpliwość czas, jaki moja świadomość spędziła poza ciałem, bo choć zegarek wskazywał na sześć godzin, osobiście czułam się, jakby minęło tylko jedno, niepełne mrugnięcie.

Takiego stanu doznałam, budząc się na twardym łóżku o zbyt płaskiej poduszce. A jedyne co widziałam, to szarość.

Czułam się dziwnie rześka jak na dłuższą drzemkę, po których zwykle czułam się bardziej zmęczona niż przed, co odrobinę gryzło się z samym jej zamysłem. Jednocześnie znajdowałam się w obcym miejscu, co oznaczało, że musiał upłynąć pewien czas. Próbowałam sobie przypomnieć, co działo się, nim zasnęłam, ale mój umysł oscylował wobec czerni, pustki i mieszanki tych obydwu.

Czyjaś twarz zawisła nad moim ciałem — mężczyzny o czarnych włosach nieznacznie opadających na ramionach, z kolczykiem w płatku lewego ucha. I wszystko sobie przypomniałam.

— A któż tu raczył się obudzić — skomentował, uśmiechając się nieznacznie i znikając z pola mojego widzenia. Musiałam podnieść się do pionu, aby zobaczyć, że przysiadł bokiem na sąsiednim łóżku z jedną nogą wspartą na materacu. — Dobrze się spało?

Przyjrzałam mu się dokładnie. Towarzyszył mu zbyt wielki entuzjazm, jak na kogoś, kto właśnie stoczył walkę z potworem, obrywając przy tym zatrutym kolcem. Zamarłam na moment, koncentrując się na jego ubiorze. Dałabym się pociąć...dobra, po ostatnich przeżyciach będę ostrożna z takimi stwierdzeniami. Dałabym się połaskotać za fakt, że wcześniej ubrany był zupełnie inaczej. Dokładniej to w biały T-shirt z czerwonym nadrukiem, gdzie teraz miał na sobie ciemnopomarańczowy.

— Jak długo byłam nieprzytomna?

Zapytałam ostrożnie, przypominając sobie sceny z filmów, gdzie bohaterowie budzą się ze śpiączek i okazuje się, że minęła zatrważająca ilość czasu. Wyobraziłam sobie, jak Kai wyciąga zza pleców balony i informuje mnie, że spałam dziewięć lat, dziś osiągnęłam pełnoletność i zaprasza mnie na piwo. A i tak w ogóle to mam kredyt studencki do spłacenia.

— Nie wiem. Z dwadzieścia minut?

Uff, żadnych kredytów. 

— Musiał się przebrać, bo jest tu od dwudziestu minut i już zdążył cały się ubabrać naleśnikiem — odezwał się jakiś chłopak, wchodząc do, jak się okazało, namiotu, w którym się znajdowaliśmy.

Znajdowało się w nim kilka posłań dla chorych, każde z rozkładanym parawanem, mającym zapewnić pacjentom odrobiny prywatności, oraz prostą szafką przy każdym z nim. Namiot pozostawał otwarty z jednej strony, dzięki czemu światło dostawało się bez przeszkód do środka. Domyśliłam się, że musi być to coś w rodzaju szpitala, lecz sama myśl umieszczania chorych w takim miejscu nie wydawała mi się dość przemyślana, bo co robili z nimi zimą?

𝙜𝙤𝙙𝙨 𝙖𝙣𝙙 𝙢𝙤𝙣𝙨𝙩𝙚𝙧𝙨 - luke castellanWhere stories live. Discover now