26. | pokonani przez boga fasoli (tak, on istnieje)

151 20 76
                                    

rozdział 26

Bardziej niż to, co wyrzucił, interesował mnie jego chory wygląd. Nie miałam lekarskiego powołania, przynajmniej nie gdy zaczynałam swoją karierę jako pomocniczka Evangeline, ale to przejęłoby nawet najbardziej egoistyczną istotę. Prócz greckich bogów, rzecz jasna.

Po czasie wykształciło się we mnie zboczenie zawodowe. Widząc kogoś bladego, ledwie trzymającego się na nogach od razu rozkazywałam usiąść na tyłku i przeżuć odrobinę ambrozji, aby później nie musieć zbierać delikwenta z podłogi.

— Ezra — zaczęłam łagodnie. — Domyślam się, że jest ci ciężko. Potrzebujesz czegoś?

Parsknął opryskliwie. Wyraz mojej twarzy przerodził się z empatycznego na typowo obojętny. Okej, jeżeli tak reagował na moją dobroć...

— Po prostu na to spójrz — powiedział, wskazując otwartą dłonią na łóżko.

Westchnęłam i zerknęłam w dół. Obok paczki Prilosecu, który posłusznie czekał, aż umiejscowię go w alfabetycznie poprawnie miejscu, leżał...leżało...cokolwiek to było.

— Czy ja ci wyglądam na dziecko Hefajstosa?

Przechyliłam jednak głowę, bo przedmiot budził we mnie jakieś skojarzenia. Przypominał trochę krążek do hokeja, ale miał trochę większą średnicę. I najważniejsza różnica, wystawały z niego jakieś pojedyncze kabelki.

— Czekaj, wiem, co to — Pstryknęłam palcami, usiłując przypomnieć sobie nazwę. — To mina. Widziałam raz, jak dzieciaki Aresa zakopywały podobne wokół swojego domku. Od tamtej pory unikam tamtej okolicy. Nie, żeby wcześniej szczególnie mnie tam ciągnęło. Skąd to masz?

W moim pytaniu pojawiła się nagła nieufność. Chyba nie przytargał ze sobą grożącej wybuchem miny...byłam za młoda, żeby wylecieć w powietrze.

— To — rzucił i dopiero zauważyłam, jaka wściekłość kryła się w jego oczach. Jego obecność zawsze wywoływała na innych przesadzone reakcje. Gdy się uśmiechał, wszyscy mdleli. Kiedy był zły, a takiej złości jeszcze u niego nie widziałam, miałam ochotę się wycofać. Zaplotłam ciasno ręce na piersi, trochę w obronnym geście, powtarzając sobie w myślach, jakie to głupie. — To znalazłem przyczepione do podwozia naszego rydwanu. I zgadza się, to mina.

— Wyścig był wczoraj i nie wylecieliście w powietrze — zauważyłam bez większego przejęcia. — Ktokolwiek to zrobił, podłożył wam niewypał.

Jego ciemne brwi powędrowały do góry, odsłaniając oczy w lodowym odcieniu, wtedy dodatkowo schłodzone, jak gdyby w każdej chwili na jego długich rzęsach mogły zacząć wytwarzać się sople.

— To nie niewypał, Erin. Po prostu aktywuje się go w odpowiedni sposób. Na przykład trafiając strzałą.

Moje ręce opadły wzdłuż ciała, kiedy przetwarzałam te informacje. Poczułam niespokojny swąd serca, zanim zdążyłam dojść do tego, co one oznaczają. Aktywacja przez trafienie. Zawodnik z domku Apolla, celujący w podwozia pojazdów, a nie w jego kierowcę.

— Rydwan Harriet — szepnęłam.

Ezra skinął głową, niemal skłonny do uśmiechu, lecz nie zadowolonego z powodu mojego połączenia faktów, a w formie zwiastuna czegoś nikczemnego. Przyłożyłam dłonie po obu stronach na nowo bolącej mnie głowy.

— Uważasz, że ktoś podłożył to też pod ich rydwan? — upewniłam się tępo. — Dlatego eksplodował?

— Zacznijmy od tego, że nie ktoś. Przecież wiemy, czyja to sprawka.

𝙜𝙤𝙙𝙨 𝙖𝙣𝙙 𝙢𝙤𝙣𝙨𝙩𝙚𝙧𝙨 - luke castellanWhere stories live. Discover now