05. | składam mamie owsiankę w ofierze, ale wciąż nie wiem kim jest

191 14 52
                                    

rozdział 5

Kręciłam jedynie głową na boki, nie wiedząc, jak inaczej wyrazić swój sprzeciw.

— Nie chcę, żebyś mu o mnie mówił — wydusiłam z siebie z trudem.

— Wszyscy pomyślą, że zaginęłaś...

Miałam taką nadzieję.

Świadomość, że nigdy nie dowiedzą się, co się ze mną stało, napawała mnie satysfakcją. Nie życzyłam sobie hucznych poszukiwań, płaczu po mojej osobie, tęsknoty. Nie sądziłam zresztą, aby mój ojciec był w ogóle zdolny do takiego uczucia. Nie zależało mi na poruszaniu jego serca z nadzieją, że ze zbitego głazu nagle stanie się wrażliwym kawałeczkiem szkła. Nie wyobrażałam sobie również scen, w których wracam po długiej rozłące, a z oczu płyną mu łzy wzruszenia wyrażające to, że pomimo wszystko zawsze mnie kochał. Bo w końcu byłam jego dzieckiem.

Ja chciałam być marą.

— Erin — powiedział stanowczo Kai. — Jeżeli...jeżeli z jakiegoś powodu się boisz, to wiedz, że nie ma czego. Granic obozu nie jest w stanie przekroczyć żaden śmiertelnik, wiesz to. A twój tata ma prawo wiedzieć. Wystarczy, że podasz mi adres i wszystko załatwię.

Często błędnie nazywałam mój stosunek do ojca strachem. Trochę zajęło mi uświadomienie sobie, że nie przerażał mnie jako osoba, a jedynie bałam się jego agresywnych reakcji. Wiecznej niestabilności. Męczącego poczucia życia na krawędzi kruszącego się klifu. W każdej chwili ten mógł runąć do oceanu. Lub mógł pozostać niewzruszonym, lecz wtedy twarz rozdzierały ci pazury nadlatującego orła. Równie dobrze mogło nie zdarzyć się nic. Ale tylko tamtego dnia. Następny pozostawał niewiadomą i co gorsza, otwierał się na nowe możliwości.

— W porządku — oznajmiłam, wzruszając ramionami gwałtownie, dając upust powoli ogarniającej mnie histerii. — Podam ci fałszywy adres. Nie będziesz wiedział, czy kłamię. A jak się zorientujesz, podam ci następny. Też wymyślony.

Kai przechylił głowę z niemałą dezorientacją.

— Właśnie się przyznałaś, że zamierzasz mnie okłamać? — sparafrazował, marszcząc brwi. — Chyba nie na tym to polega. Kłamanie.

— Odpuść, Kai. Nie chcę, żebyś się z nim kontaktował. Nie chcę robić tego osobiście. I nie chcę się z tego tłumaczyć. To moja decyzja.

Wyrzuciłam wszystko z siebie z pewnością, niepozostawiającą ani cala na jakikolwiek sprzeciw. Chyba nigdy wcześniej w swoim życiu tak bardzo mi na niczym nie zależało. Lubiłam walczyć o swoje, lecz nigdy nie do upadłego. Odpuszczałam, gdy pojedynek stawał się bezsensowny. Kiedy przestawało mi na nim zależeć. A w tamtym przypadku, nic takiego się nie działo.

Chciałam być marą. Nieszkodliwą, delikatną jak powiew wiatru w upalny poranek. Ledwie muskający policzki, niemalże niezauważalny. I w tej bez cielesnej postaci towarzyszyć mojemu tacie. Nie na każdym kroku. Czasem miałam zamiar odpuszczać. Pozwolić mu zapomnieć na moment, aby potem pojawić się znowu, nie jako podmuch, lecz jeszcze nie jako huragan. Jako powiew.

Satysfakcję sprawiała mi wizja zostania cieniem, rzucanym przez ciągłą niepewność.

Kai obrócił w dłoniach kask. Zdecydowanie nie wiedział, co o tym sądzić.

— Nie musisz nic mówić — zaproponowałam. Przecież nie byłam nawet na niego zła. Chciałam tylko wybić mu ten pomysł z głowy. — Proponuję porzucić temat. Ja zostanę w obozie, ty nie będziesz musiał nic robić. Wrócisz prosto do Josie. Martwi się o ciebie.

W końcu wyrzucił dłonie w powietrze, przerywając mi. Wiedziałam, że zmęczyłam go swoją gadką na tyle, że postanowił się poddać.

— Okej, dość. Dość. Nie popieram twojej decyzji, ale należy do ciebie.

𝙜𝙤𝙙𝙨 𝙖𝙣𝙙 𝙢𝙤𝙣𝙨𝙩𝙚𝙧𝙨 - luke castellanWhere stories live. Discover now