08. | niszczymy wszystkim dobrą zabawę

163 13 67
                                    

rozdział 8

rozdział zawładnięty przez braci hood :) 

Bracia Hood, bowiem tak nazywali się nowiutcy synowie Hermesa (brzmiało to trochę tak, jakby byli świeżo zakupioną parom butów) szybko zdobyli reputację w obozie. Nie minął tydzień, kiedy chyba każdy obozowicz poklepywał się nerwowo po kieszeni na widok ich lepkich rączek. Chyba nie wiązało się to z kleptomanią, przynajmniej jeszcze nie. Skradzione przedmioty oddawali po kilkunastu minutach lub godzinach, upewniając się, że odłożą je na niewłaściwie miejsce, tak aby właściciel pierw wściekł się, że nie może go znaleźć, a potem trafił na nie w jakimś oczywistym miejscu.

Tymczasem ja przepadłam. Zajęcia, obowiązki i zabawy angażowały mnie na tyle, że niemal nie miałam wolnych chwil. I dobrze, ponieważ wtedy brakowało mi czasu na myślenie o...zaraz do tego przejdziemy.

Greki uczył mnie siedmioletni syn Ateny. Jeżeli wydaje wam się, że ktoś w tym wieku nie może uczyć starożytnej greki, to jesteście w błędzie. Malcolma nie dało się określić inaczej niż sformułowaniem czysty geniusz. Traktowałam tego szarookiego blondyna jako osobistą encyklopedię. Był jedną z tych osób, przy których nie czułeś się głupszy, zadając setki pytań. Chociaż oczywiście byłam od niego głupsza. Nawet nie zamierzałam się wypierać.

Dzięki Malcolmowi przyswoiłam całkiem sporą ilość greckiej mitologii bez większego wysiłku. On opowiadał, ja krytykowałam wybory bohaterów, jakbym na ich miejscu potrafiła wymyślić coś sensowniejszego, on opowiadał więcej. Straciłam miano całkowitego laika. W miarę orientowałam się w tym świecie. I równo siedem dni po przybyciu, przespałam noc bez koszmarów o domu.

Do kuźni oraz pegazów nawet się nie zbliżałam, nauczona doświadczeniami, łucznictwo przećwiczyłam jeszcze kilka razy, ale okazało się nie być dla mnie. Ogarnęła mnie radość i nadzieja, kiedy dowiedziałam się o zawodach biegowych. Trenowałam lekkoatletykę, niemal zakwalifikowałam się na zawody. Sądziłam, że odnajdę w tym coś swojego, w czym się wyróżnię. Okazało się jednak, że prowadzące zajęcia leśne nimfy generowały chód szybszy niż mój sprint.

Z szermierką miałam słodko gorzką relację. Nie potrafiłam trafić na odpowiedniego przeciwnika. Ci, których najbardziej podziwiałam (ciężko się przyznać, ale tak, to synowie Aresa. Wymiatali w walce) przerastali mnie siłą i umiejętnościami na tyle, że zniżenie się do mojego poziomu nawet na rzecz treningu, było dla nich niemożliwe. Z kolei osoby w moim wieku lub młodsze były po prostu równie niedoświadczone. Od nich niczego nie byłam się w stanie nauczyć. Harriet powiedziała mi o Shermanie, również z domku numer 6, ponoć najlepszym szermierze z rzadkim darem nauczania. Chłopak przybyć miał jednak dopiero pod koniec czerwca.

W walce na miecze podobała mi się świadomość trzymania tej śmiercionośnej broni w dłoni. Z każdym uderzeniem coś z siebie wyrzucałam, niczym chory na grypę, wydmuchując zakatarzony nos. Pozbywał się tego, co gnieździło się w jego organizmie, lecz to zaraz wracało, dając o sobie znać. Dlatego udałam się znienawidzonego miejsca, kuźni, i poprosiłam o wykucie dla mnie prawdziwego miecza. Lekkiego, dostosowanego do siły oraz wzrostu. Nosiłam go przy sobie wszędzie i ćwiczyłam, kiedy tylko znalazłam okazję, regularnie wyzbywając się przestarzałego gniewu na sama nie wiem co. Niecierpliwości, zazdrości. Tak, wiązało się to bezpośrednio z moją matką.

Ciężko było mi się pogodzić z brakiem jej uznania. Uparcie nie składałam jednak ofiar pod jej imieniem, naiwnie licząc, że jeszcze odezwie się pierwsza.

— Dla ciebie, Hermesie — wygłosiłam jak zwykle w myślach, wrzucając tosta w ogień.

Chleb spłonął. Smacznego.

𝙜𝙤𝙙𝙨 𝙖𝙣𝙙 𝙢𝙤𝙣𝙨𝙩𝙚𝙧𝙨 - luke castellanWhere stories live. Discover now