16. | i pamiętajcie dzieci, nie wyglądajcie na znudzone.

171 17 127
                                    

rozdział 16

Nasze buty odrywały się od trochę już wydeptanej warstwy śniegu, za każdym razem powodując ten cudowny, chropowaty dźwięk, muzykę dla moich uszu. Zdążyłam uciszyć Rodrigueza już jakieś soczyste trzy razy, tylko dlatego, że jego paplanina przeszkadzała mi w relaksacji. Tak, medytuję do deptanej zamrożonej wody.

Spędziłam w obozie już prawie trzy lata, a dopiero pierwszy raz miałam styczność z taką zimą. Żywcem wydartą z filmu familijnego okazującego pokryte białym puchem wzgórza, bawiące się na nich dzieciaki, dziesiątki śmigających sanek oraz pogubione wełniane czapki i rękawiczki. Nie, żeby wcześniej każdy grudzień był słoneczny. Ale zdecydowanie bardziej ponury i deszczowy niż nostalgiczny i rozczulający. Każde ma pewne wspomnienia, które trudno przypisać do konkretnego roku i daty, lecz wracają za każdym razem w formie krótkich przebłysków na widok pewnego wyzwalacza. Okres przedświąteczny z nich słynął. Wpadasz na osobę z czapką Mikołaja na głowie i cofasz się do momentu, jak urwałaś brodatemu sztuczny zarost i ujawniłaś jego prawdziwą tożsamość przed gromadką dzieci ze szkoły, naprawdę wierzących, że ten ich odwiedził.

Ale są też mniej przyjemne anegdotki. Gwiazdka w kochających i pełnych rodzinach to być może cudowny czas, ale wystarczy, że mieszkacie z facetem nienadającym się do posiadania potomstwa i wiecznie emanującym agresją i cały ten cudowny czas potrafi zmienić się w koszmar. Ze szczególną wzgardą wspominam moje małe nadzieje, jakoby ten magiczny okres w roku miał wyeliminować wszystkie nasze dysfunkcje. W końcu tak działo się w telewizyjnych reklamach, mama, tata, dzieciaki i pies ubierali choinkę, przenosili numer do nowej sieci, ich problemy wyparowywały, a oni cieszyli się swoją bliską więzią. I nielimitowanymi rozmowami.

Nie wiem, jak to się stało, że dźwięk śniegu pod stopami cofnął mnie do wczesnego dzieciństwa, więc powróćmy. Dziewiętnasty grudnia, pewna specjalna data. Dzień moich piętnastych urodzin. We wcześniejszych latach nie otrzymałam nawet życzeń, nie z powodu pewnej nie sympatii do mojej osoby, choć może to też. Po prostu pojęcia nie miałam, jak ludzie informowali siebie nawzajem o swoich urodzinach. Powinnam bezpośrednio powiedzieć komuś hej, przyjaźnimy się, więc masz mi pogratulować, że żyję tego i tego dnia ?

Carmen udało się wyciągnąć ze mnie tę informację jakoś pomiędzy wierszami i choć sama przebywała wtedy poza obozem, to upewniła się, że przylgnie do mnie łatka jubilatki. Swoją drogą, gdybym wcześniej wiedziała, że w dniu urodzin możesz liczyć na dodatkowy deser, to pozorowałabym ich obchodzenie co miesiąc. Lub co tydzień, po co się ograniczać.

Wracaliśmy we trójkę z treningu szermierki, Chris i Luke posłusznie milczeli, pozwalając mi wsłuchiwać się w nasze kroki, kiedy wyrósł przed nami Pan D. Metaforycznie wyrósł, oczywiście. W przypadku dosłownie boga chyba należało to sprecyzować. Żeby nikt nie pomyślał, że tak sobie wylazł milimetr po milimetrze spod ziemi w formie drzewka, z którego następnie przetransformował się do swojej zwyczajnej postaci.

— Wyglądacie mi na znudzonych — powiedział na nasz widok, wrzucając sobie winogrono do ust. Skąd wytrzasnął świeżą ich kiść zimą, pojęcia nie mam.

Wymieniliśmy między sobą zmarnowane spojrzenia. Obozowa zasada numer jeden, jeżeli Dionizos zagaduje cię sam z siebie, to na sto procent czegoś chce. Uciekaj.

— Akurat tak się składa, że jesteśmy bardzo zajęci — spróbowałam jakoś nas z tego wymigać, mobilizując resztki własnej nadziei. — Bardzo, panie D. Mamy ręce pełne roboty. Musimy...ee...

— Zrobić pranie — dokończył za mnie pewnie Chris.

Luke przymknął powieki, zapewne uderzając siebie mentalnie w czoło. Mocno.

𝙜𝙤𝙙𝙨 𝙖𝙣𝙙 𝙢𝙤𝙣𝙨𝙩𝙚𝙧𝙨 - luke castellanWhere stories live. Discover now