~~~~ 59.~~~~

136 10 13
                                        

Powrót do rezydencji był mglistym koszmarem. George nie pamiętał drogi, nie czuł ruchu pojazdu. Pamiętał tylko nieustający dźwięk własnego płaczu, który zdawał się wydobywać z kogoś innego, i chłód materiału koszuli Duradela pod swoim policzkiem. Gdy znaleźli się wreszcie w przytulnej sypialni, wampir położył go na łóżku z niemal mechaniczną starannością, a potem wyszedł bez słowa. Drzwi za nim zamknęły się z cichym, kliknięciem. I wtedy George przestał płakać.

Płacz urwał się nagle, zastąpiony pustką tak głęboką, że aż dzwoniło mu w uszach. Leżał nieruchomo, wpatrzony w sufit. Nie czuł już strachu, wstydu, ani nawet gniewu. Czuł nic. Był wypalony. Wewnętrzna świątynia jego jaźni, którą tak desperacko nieświadomie bronił przez te wszystkie miesiące, runęła całkowicie. Nie było już George'a, chłopca, który marzył i czuł. Była tylko skorupa, muszla, pusta i sterylna.

Następne dni zlały mu się w jedną, szarą, niekończącą się chwilę. George nie wstawał z łóżka, chyba że zmuszony przez fizjologię. Nie odpowiadał, gdy do niego mówiono. Rish przynosił mu jedzenie, które najczęściej stało nietknięte, aż w końcu znikało. George patrzył na ścianę, jego oczy były suche i szeroko otwarte, pozbawione blasku.

Sen nie przynosił ukojenia. Był jedynie kolejną przestrzenią, w której powtarzały się te same obrazy: oświetlona łazienka, szydercze twarze młodych wampirów, uczucie dławienia, obcy dotyk, smak i zapach, którego nie mógł zmyć. Budził się z cichym, urywanym krzykiem, który grzęzł mu w gardle, niezdolny do wydostania się na zewnątrz.

Pewnego popołudnia, gdy Rish po raz kolejny próbował go nakarmić, George odezwał się po raz pierwszy od wielu dni. Jego głos był chrapliwy, pozbawiony jakiejkolwiek ciekawości i życia.

— Po co to robisz? — spytał, nie patrząc na Risha.

— Pan rozkazał, byś jadł — odpowiedział Rish cicho, jego własny głos był pełen niepewności.

George odwrócił głowę, a jego spojrzenie, puste i zmęczone, spotkało się wreszcie ze wzrokiem Risha.

— Nie o to pytam. Po co w ogóle... to wszystko... cokolwiek? — Jego oczy napełniły się łzami, ale tym razem były to łzy bezsilnej, głębokiej rozpaczy, a nie chwilowego bólu. — Nie jestem już... Jestem nikim. Jestem tylko... rzeczą. Dziurą do pieprzenia. Tym, co oni powiedzieli, że jestem. Śmieciem.

Łzy zaczęły spływać mu po twarzy, cichym nieprzerwanym strumieniem.

— Wcześniej myślałem... że życie, jakiekolwiek by nie było, jest lepsze niż śmierć. Ale teraz... teraz nie wiem. Nie czuję nic. Tylko pustkę. I ten... ten brud. W środku. Czuję się taki brudny, Rish. Jakbym już nigdy nie mógł być czysty.

Jego ramiona zaczęły drżeć, a głos załamał się w cichym szlochu.

— Co oni ze mną zrobili? — wyszeptał, zakrywając twarz dłońmi. — Nie chcę już tak żyć. Nie chcę tego czuć. Nie chcę tych wspomnień. One... one mnie zjadają od środka.

Rish stał bezradnie, widelec wciąż miał uniesiony w dłoni. Nie znał odpowiedzi. Jego własny, wyuczony światopogląd nie miał narzędzi, by poradzić sobie z taką otchłanią. Widział załamanie, widział bunt, ale nigdy nie widział, by ktoś po prostu... przestał istnieć za życia, pozostawiając po sobie tylko łzy i poczucie absolutnej nicości.

George płakał teraz całym ciałem, jego szloch był głuchy, rozdzierający, pełen bólu, który nie znajdował ujścia w krzyku, tylko w tej bezdennej, beznadziejnej rozpaczy. Płakał za samym sobą. Za chłopcem, którym był. Za nadzieją, którą kiedykolwiek miał. Za złudzeniem, że jego życie cokolwiek znaczy.

Slave Academy. Yaoi (18+)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz