1. Nie biegam

65 4 2
                                    

Ostatnio mama powiedziała mi, że jestem dzika. Dzika. Nie uroczo płochliwa, jak zagubiony kot z wielkimi, błyszczącymi oczami. Nie, ja jestem dzika, jakbym była wychowywana przez wilki. A to wszystko dlatego, że nie chciałam towarzyszyć jej na kolejnym przyjęciu z okazji urodzin znajomej, której nawet mama imienia nie pamięta.

– Musisz częściej wychodzić do ludzi – dodała do długiego wywodu o tragicznych skutkach braku kontaktu z innymi, nie przerywając rozciągania się przed bieganiem.

Tata tylko przytaknął, nie odrywając oczu od książki. Żeby własny ojciec tak człowieka zostawił na pastwę losu.

– Albo zapraszaj ich do siebie – dodał, przewracając stronę.

Rozmowę przerwała nam babcia, która wpadła z niezapowiedzianą wizytą, oczywiście w towarzystwie swojego spasionego ratlerka, Rubensika.

– Byłam w okolicy, wypiję herbatę i uciekam – zaszczebiotała.

Wszyscy z radości głęboko westchnęliśmy. Lubiliśmy babcię, ale niekoniecznie jej obecność.

– To ja idę – Róża przebiegła przez salon, po drodze łapiąc swoją torebkę.

– Dokąd? – zapytała babcia.

– Nie wiem – odparła i wyszła z mieszkania.

– Czy wy wiecie, gdzie ona tak się włóczy? – babcia wpatrywała się karcąco matczynym wzrokiem w rodziców, jakby wciąż byli młodzi.

– Gdzieś ze znajomymi. W jej wieku to całkowicie normalne – mama spojrzała na mnie z cichą pretensją.

– A ty, Malinko, nigdzie dziś nie idziesz? – babcia podzieliła spojrzenie mamy.

– Ktoś musi zostać i podlać kwiatki – odparłam, powoli wycofując się w stronę swojego pokoju.

– Nie masz dziś zajęć? – dopytał tata.

– Jest sobota.

Przynajmniej już zanotował, że studiuję, bo jeszcze miesiąc temu pytał mnie o hasło do librusa.

– No właśnie, młoda dziewczyna, a w sobotę siedzi z rodzicami – babcia pokręciła głową, a Rubensik jej dopowiedział warknięciem. – Nie chcę się wtrącać w wasze metody wychowawcze, ale powinniście jej coś powiedzieć.

– Spróbowałabyś kiedyś zrobić coś nowego – powiedziała mama.- Mogłabyś na przykład...

– Pobiegać – dokończyłam razem z nią. – Nie, dziękuję, życie mi miłe. A teraz przepraszam, mam kilka odcinków Flasha do nadrobienia.

– No chodź, będzie fajnie.

Dałam się namówić na najgorszą godzinę w moim życiu.

Biegałyśmy przy stawie przy pętli tramwajowej, gdzie mama codziennie robi swoje trzysta okrążeń. Był listopad, więc temperatura nie rozpieszczała. Byłam w cienkiej bluzie, przez co myślałam, że co może, to zaraz odpadnie. Ten stan nie trwał długo, bo szybko rozgrzałam się ciągiem biegania, zatrzymywania się i sprintu, żeby dogonić mamę. Optymalna temperatura szybko podskoczyła do etapu wrzenia. Oczami wyobraźni widziałam jak moja topiąca się skóra razem z włosami spływa na chodnik i inni piesi muszą je z obrzydzeniem odklejać z butów. A wlatujące do mojego gardła zimne powietrze sprawiało, że nie mogłam nawet oddychać bezboleśnie. Do tego co chwilę mama mnie mijała, robiąc kolejne okrążenie.

– Żwawiej, Malina! – wołała.

Zaraz będzie mi potrzeba interwencji specjalisty i coś mi mówi, że nie obędzie się bez inkantacji w łacinie powiązanych z dramatycznym przecinaniem dłoni. Bo było coraz gorzej. Moje nogi zdawały się ważyć o tonę więcej z każdym kolejnym krokiem, a mama znowu stała się małym punkcikiem po drugiej stronie stawu, od którego dzieliła mnie odległość pięciu zapaści serca i dwóch zgonów.

Malina nie biegaWhere stories live. Discover now