4. Akcja "grabarz"

7 2 0
                                    


– W ten weekend mówcie do mnie Bogdan – powiedziałam rodzicom podczas obiadu.
Tak jest, wylosowałam zadanie „używaj przez dwa dni męskiego imienia". Już mam pomysł, gdzie polecę, kiedy tylko Doctor wyląduje w moim pokoju. Chyba że zamiast cofnąć się w czasie o dziesięć lat , po prostu wykradnę ten nieszczęsny słoik i wszystkie zadania zamienię na „zjedz dowolną ilość krówek".
– Może jutro babcia przyjedzie – oznajmiła mama, niewzruszona moją życiową zmianą.
– To chyba nic nowego – Róża wzruszyła ramionami, nie przestając gmerać widelcem w ziemniakach.
– Moja mama.
Tata starał się jak mógł, żeby krztusić się ciszej.
– Ale... dlaczego? Przecież święta są dopiero w przyszłym tygodniu – powiedziałam.
– Chce z nami porozmawiać.
Babcia Eleonora ze swoim piątym mężem i oby ostatnim, bo na ile wesel można chodzić, mieszkała w ociekającym splendorem pałacyku w Podkowie Leśnej. Mimo że do nas miała pół godziny jazdy samochodem, wyjazdy do „brudnej, jazgotliwej i pełnej, a fe, słoików" Warszawy, ograniczała do większych świąt.
– Albo pojedziemy do niej. Już nie pamiętam.
– Czyli będę musiał kupić nowe buty – westchnął tata.
– I marynarkę, nie możesz iść w tej, w której chodzisz na co dzień. Kup coś eleganckiego, ale jednocześnie casualowego. Róża, pokaż tacie na Pintereście, co się teraz nosi.
– Będą nam robić zdjęcia do kroniki odwiedzin?
Tata od razu zorientował się, że drobne żarty dotyczące babci Eleonory nigdy nie są zabawne, kiedy mama obdarzyła go jednym ze swoich spojrzeń pod tytułem „cierp". Wszyscy cierpieliśmy.

– Nie wiem co robić – oznajmiłam jedząc ciasto marchewkowe w kawiarni Kingi. – Widzimy się jutro z babcią, a ja jestem zupełnie nieprzygotowana.
– Przecież ciągle się spotykacie z...
– Drugą babcią.
– O. Niedobrze – Kinga niechcący wylała wrzątek na blat.
– Mam siedemnaście godzin, żeby znaleźć ubranie godne arystokratki, schudnąć piętnaście kilo i zrobić doktorat z imponującego kierunku.
– To sporo.
– Może jeśli założę ładny pierścionek i powiem, że to zaręczynowy, a narzeczony jest w delegacji, to przymknie oko na resztę? A potem rozstanę się z tym narzeczonym, bo mimo że był odnoszącym sukcesy naukowcem, to nie był dla mnie wystarczającym wyzwaniem intelektualnym?
– Myślisz, że twoja babcia jeszcze wierzy w te opowieści?
– Chyba zaczęła wątpić, kiedy jej oznajmiłam, że pracuję w ABW i zostałam wysłana na kulturoznawstwo w ramach międzynarodowej akcji śledczej. Ale jeszcze nie wszystko stracone.

Nie miałam sukienki, która mogłaby babci dostatecznie zaimponować, dlatego musiałam zwrócić się o pomoc do Róży. Ale ona najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że noszę rozmiar 40, a w porywach 42, bo zamiast rzucić mi jakąś luźną koszulą w kwiaty, ona dała mi swoją różową sukienkę. Inne rzeczy „są w praniu". Nie było już czasu, żeby się przebrać, więc wystrojeni, jakby każdy z nas brał dzisiaj ślub, pojechaliśmy do Podkowy.
– Nareszcie przyzwoicie wyglądasz – powiedziała babcia Eleonora witając mamę.
Mama była cała ubrana na biało, żeby wpasować się do zimnego wystroju domu. Widziałam jak wcześniej tata z Różą po cichu się zakładają, kiedy chlapnę wyrafinowanym sosem na spodnie mamy.
Babcia i jej mąż zaprosili nas do stołu.
– Zgromadziłam was tutaj, żeby...
„Związać węzłem małżeńskim..."
– Poprosić was o pomoc. Za godzinę przyjdzie do nas weterynarz, żeby uśpić Radziwiłła.
Radziwiłł to pies starszy niż sama Ziemia, przeżył wszystkie możliwe zwierzaki babci, które wiele lat tutaj spędziły. Byliśmy pewni, że osiągnął już stan nieśmiertelności i za chwilę będą do niego wyruszać pielgrzymki new age'owych radziwiłłanów.
Plus jest taki, że dzisiaj nie będę musiała wymyślać sobie kolejnej tożsamości, żeby zadowolić babcię.
Po wypiciu herbaty, stanęliśmy nad starym Radziwiłłem śpiącym na swoim koronkowym posłaniu. Myślałam, że po prostu popuścimy kilka pojedynczych łez i zabierzemy się do pracy. Ale nie, nagle zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Babcia śpiewała rozpaczliwie w obcym języku, na granicy francuskiego i suahili, jej mąż mruczał do tego gardłowo jak tybetański mnich, a my udawaliśmy, że nasz śmiech to płacz. Nie spodziewałam się, że nad odchodzącym Radziwiłłem będę pękać ze śmiechu i od razu w myślach biednego staruszka przepraszałam, że nie potrafiłam go z godnością pożegnać.
Kiedy przyszła pani weterynarz, dostaliśmy rozkaz pójścia do innego pokoju. Po kilku minutach dołączyła do nas babcia.
– Musimy poczekać aż się ściemni, żebyśmy mogli go pochować.
– Weterynarz go nie zabierze? – zapytał tata. – To nielegalne, żeby...
– A ty zawsze się tak przepisami przejmujesz – odparła mama.
– Radziwiłł musi leżeć u nas, razem ze swoim rodzeństwem. Tylko trzeba uważać na sąsiadów. Ciągle na nas wysyłają straż miejską – związała na chwilę usta w supełek. – Łopaty są w garażu, spróbujcie wykopać dół przy drzewach.
– Nie mogłaś nam powiedzieć, to byśmy wzięli ubrania na... – zaczęła mama.
– Nie widzisz, że cierpię? Jak mogę myśleć o takich rzeczach? – babcia wykonała kilka dramatycznych gestów.

Szczęśliwie to był ciepły dzień, jak na zimę. Tylko że błotnisty. Jako że mama i Róża były na obcasach, świeże buty taty i moje wyjściowe trampki przegrały – dziewczyny poszły pod bramę, żeby odwracać uwagę sąsiadów, którzy ciągle wychodzili na zwiady, kiedy coś się u dziadków działo. Ja i tata poszliśmy włożyć psa do wysadzanej kamieniami psiej trumny. Kiedy wielkie ciało już wypełniło każdą wolną przestrzeń trumny, poszliśmy wybrać odpowiednie miejsce na pochówek. To nie był mały ogród, przecież przyjęcia koktajlowe w lecie gdzieś muszą się odbywać, ale znalezienie ustronnego miejsca okazało się wyzwaniem. W tym czasie Mama i Róża kłóciły się, teraz chyba o najlepszy sposób na wyrzeźbienie pośladków, żeby odwrócić uwagę podsłuchujących sąsiadów.
W końcu akcja „grabarz" rozpoczęła się na dobre.
Obcisła sukienka ostatecznie pryknęła donośnie i pozbyła się krępujących ją nici przy moim pierwszym ruchu łopatą. No nic, Radziwiłł sam się nie pochowa. Kopaliśmy i kopaliśmy, a końca nie było widać. Dosłownie, bo zapanował wszechogarniający mrok, nawet większy niż ten w sercu mojej mamy, kiedy proszę o coś słodkiego. A żeby nikt nas nie zauważył, nie mogliśmy użyć żadnej latarki. Kiedy ciężko sapiąc, na czucie wykopaliśmy coś, co powinno ważącego z kilkadziesiąt kilo psa pomieścić, trzeba było rozpocząć transport ciała.
– Bogdan, powiedz mamie, żeby była głośniej – powiedział tata, przesuwając trumnę w stronę trawy.
Kilkakrotnie zawyłam jak sowa. Szczęśliwie dziewczyny się szybko zorientowały, że to ja. Ale trochę za szybko. Przecież byłam przekonująca. Wskazałam gestem, żeby mama zwiększyła obroty swojego głosu. Mama jest bystrą kobietą i zrozumiała, co w tym nowoczesnym tańcu próbuję jej przekazać. Zastanawia mnie tylko, jak ona tak dobrze widzi w ciemności. Ale chyba każda mama ma jakieś dziwne umiejętności.
Trzymając trumnę z jednej strony zaczęłam się zastanawiać, co by było, gdybym się teraz przewróciła. Szybko miałam się okazję przekonać, jakie to uczucie, bo psisko było naprawdę ciężkie, a moje mięśnie nieco wiotkie.
– Dasz radę, Bogdan – zawołała Róża z oddali.
Tak, dam radę. Ignorując pomoc taty, wstałam sama z ziemi i z nową mocą podniosłam trumnę. Szliśmy dziarsko, mając przed sobą jeszcze tylko kilka kroków. Może teraz manifestują się moje moce? Może naprawdę jestem superbohaterem z nadprzyrodzoną siłą?
Nie.
Kiedy zaczęliśmy opuszczać Radziwiłła do dołu, zorientowałam się, że tata trzymał trumnę tak, żeby nieść większy ciężar. W każdym razie, udało się. Już po chwili pies był zakopany, a my wolni.
– Dziękujemy za pomoc z Radziwiłłem – pożegnała nas babcia stojąc przy bramie.
– Nie ma za co, zaraz go zawieziemy do weterynarza – powiedziała głośno mama, kiedy sąsiedzi znowu wyłonili się ze swojej norki.
– Ale przecież Radziwiłł jest tam – powiedziała Róża, po czym od razu zorientowała się, co zrobiła.
Więc jeszcze przed ostatecznym wyjazdem, musieliśmy dźwigać pudło pełne gratów z garażu, symulujące martwego psa. Nie czekając na oklaski za grę aktorską stulecia, wsiedliśmy do samochodu. Kiedy tylko odjechaliśmy z miejsca zbrodni, mama zaproponowała, żebyśmy pojechali na frytki do Mc'Donalda, który jest po drodze.
Z tatą nie zdawaliśmy sobie sprawy jak nędznie wyglądamy, ale i byliśmy zbyt zmęczeni, żeby coś zauważyć, i licząc na to, że kurtki będą odpowiednim kamuflażem, jedliśmy w spokoju, dopóki nie podeszła do nas jakaś starsza pani.
– To bardzo miłe z pani strony, że pani pomaga – zwróciła się do mamy. – Święta idą, trzeba dbać o bliźnich.
Najwyraźniej nie wtopiliśmy się w tłum tak, jak mi się wydawało.
– Może potrzebujesz czegoś ciepłego? – zapytała mnie.
– Nie... Ja... Nie... – nie jąkałam się tak od czasów odpytywania z chemii.
Rodzina oczywiście postanowiła tylko chichotać, obserwując rozwój wydarzeń.
– Nie wstydź się – uśmiechnęła się. – Powiedz, jak masz na imię?
Cholera.
– Bogdan.
Kobieta spojrzała na mnie, po czym wymamrotała pod nosem coś o dziwnej młodzieży i poszła. Najwyraźniej zrozumiała, że nie jestem bezdomna. Babcia Alicja ciągle daje drobniaki młodym ludziom w poobdzieranych ubraniach, która ją wyśmiewa i idzie kupić sobie kawę za dwie dychy.
– Malina, wypierz sukienkę, bo jutro jej potrzebuję – powiedziała Róża.
– Którą część?

Malina nie biegaWhere stories live. Discover now