Rozdział 27

66 9 22
                                    

-Szczęście w nieszczęściu, że ta dwójka akurat zniknęła-powiedział strażnik.

-I że ją znaleźliśmy-dodał drugi.

-To akurat było niemal pewne. Nadajnik został wymyślony specjalnie tak, aby wskazywać jej położenie, ale w razie potrzeby sprawić, że straci przytomność. Ułatwienie w łapaniu jej na przykład w takim wypadku-powiedział dowódca.

-A co w takim razie teraz z nią robimy?

-Jak to "co"? Tak jak poprzednio, zostawimy ją przed cyrkiem. A oni już resztą się zajmą. I lepiej niech nie sprawia nam więcej problemów-powiedział dowódca.

~*~

-Nie patrz tak na mnie!-zawołałem. Cane spoglądała na mnie, jakby uznała mnie za chorego psychicznie. Znaczy, ja wiedziałem, że normalny nie jestem, ale to nie znaczyło, że Cane może patrzeć na mnie, jakby obawiała się o moje i swoje zdrowie.

-Jak mam tak na ciebie nie patrzeć? Zabiłeś swoją ofiarę młotem, a od jakichś pięciu minut jeszcze dźgasz ją nożem. W serce. Od pięciu minut! Ona nie żyje już dawno, opanuj się!-zawołała Cane, a ja dopiero wtedy trochę przyhamowałem. Spojrzałem na swoje dłonie, całe umazane krwią. Ciało mojej ofiary już od dawna wyglądało tak, jakby ktoś je zmielił za pomocą maszynki do mięsa. No faktycznie, chyba przedobrzyłem-pomyślałem.

-Poszukajmy kogoś jeszcze. Chcę kogoś zabić. Nadal-odparłem, wycierając dłonie w spodnie. Niewiele to dało, bo moje spodnie też były brudne od krwi. Cane westchnęła.

-No ok-powiedziała. Wyszedłem z domu, w którym na szybko zabiliśmy wszystkich mieszkańców i, mając wszystko i wszystkich w dupie, przeszedłem przez środek ulicy do drugiego domu. Otworzyłem go jakbym wchodził do siebie.

-Candy, ja wiem, masz zły humor i w ogóle, ale może lepiej nie paraduj tak cały we krwi...-zaczęła Cane.

-Jeśli ktokolwiek piśnie słowo, zabiję was-powiedziałem, ignorując ją. Jakaś kobieta, na mój widok upuściła kosz z praniem, ale słysząc moje słowa, powstrzymała się od krzyku. Normalnie jej szok by mnie bawił, ale nie teraz.

-Ilu was jest w domu?-spytałem. Kobieta, sparaliżowana strachem, nic nie odpowiedziała. Podszedłem do niej i nim zdążyła zareagować, wbiłem jej nóż w serce. Ruszyłem dalej. Przy schodach natknąłem się na jakieś dziecko, które bawiło się klockami. Na widok mnie, całego we krwi, rozpłakało się. Miało może z siedem lat. Schyliłem się, chwyciłem je za gardło, bez trudu uniosłem i uderzyłem jego głową o poręcz schodów. Powtórzyłem to kilka razy i było po sprawie. W tej samej chwili zjawił się najpewniej ojciec dziecka.

-Co jest? Kim ty... Morderca!-zawołał na mój widok. Nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. W sekundę znalazłem się obok niego, uderzyłem go pięścią w brzuch tak, że poleciał na ścianę za sobą, a potem skorzystałem z noża, który miałem już w dłoni i wbiłem mu go w głowę. Kilka razy, dla pewności. Na ścianie, na moim nożu, nawet na mojej dłoni po chwili znalazły się krew i kawałki mózgu. Kiedy odsunąłem się od ciała, ono upadło. W tym czasie zjawiła się Cane.

-Sprawdziłam dom. Nikogo więcej tu nie było-powiedziała. Popatrzyłem na nią.

-Chodźmy gdzieś indziej. Chcę jeszcze kogoś zabić-odparłem.

Mordercza MiłośćWhere stories live. Discover now