𝙼𝚢 𝚜𝚠𝚎𝚎𝚝 𝚜𝚞𝚗𝚜𝚑𝚒𝚗𝚎

224 46 20
                                    

   San jest uroczy. Czuję, że gdybyście mnie złapali to stałby po mojej stronie. Chciałbym żeby kochał mnie tak samo mocno jak ja jego, ale jestem cierpliwy. Prędzej czy później i tak się zakocha.

   Rzuciłem pisanie książek. Z moim portfolio to i tak nie potrzebne. Mam miliony won na koncie, więc po co mam dalej pisać?

   Skupiam się na Sanie. Śledzę go również w sieci. Obserwuje jego portale społecznościowe i zawsze chwale zdjęcia. Ostatnio był na koncercie z przyjacielem z pracy. Dobrze się bawił, cieszy mnie to.

   Nikt mu narazie nie dokucza, jestem spokojniejszy. Przynajmniej tak mi się wydaje...

   Myślę czy nie powinienem kupić mu jakiegoś prezentu. Może psa albo kwiaty? Lubi pluszaki, ale to zbyt oklepane. Zresztą, kwiaty i psy także.

   San ma najpiękniejszy uśmiech na świecie! W końcu tylko on jest piękny. Inni są ta szkaradni, że aż mi słabo...

   Często wpadam na niego w kawiarni, którą bardzo lubi. Ja za nią nie przepadam, ale czego nie robi się dla miłości?

   Gdy pewnego dnia wszedłem do kawiarni, Sana w niej nie było. Trochę mnie to zdziwiło, powinien w niej być o tej porze. Usiadłem przy wolnym stoliku i czekałem.

   Po trzech godzinach miałem dość powtarzających się w kółko utworów brzmiących jak wrzaski moich nastoletnich fanek. „Czy powinienem wyjść bez niego?" - pomyślałem stojąc w drzwiach. Ale co mogłem zrobić? Bezczynne czekanie nic nie da.

   Wyszedłem idąc prosto do domu Sana. Zapukałem w drzwi, nie odpowiadał. Miałem dziwne deja vu. „Jakbym już to raz..." - przypomniały mi się wszystkie moje zabójstwa. Jak zostawiałem wykrwawiającej się ofiary na dywanach w salonach lub przy łóżku z pogrzebaczem w ciele.

   Niewiele myśląc, wyważyłem drzwi. Nie poczułem niczego dziwnego. Zawołałem Sana, ale nie odpowiedział. Wszedłem głębiej do domu. Salon, sypialnia oraz łazienka były puste.

   Przekroczyłem próg kuchni. Na blacie stał kubek z niezaparzoną kawą. Obok niego stał karton po mleku, a na podłodze... na kafelkach leżał San.

   Kałuża krwi, łyżeczka w jego zimnych dłoni. Poczułem suchość w gardle. Powolutku schyliłem się i położyłem palec pod jego nos. „Oddycha! A... a może nie?" - nie potrafiłem się skupić.

   Wyciągnąłem komórkę. Zadzwoniłem na pogotowie. Po kilkunastu minutach na miejscu zjawili się ratownicy. Przewieźli Sana do szpitala, a ja patrzyłem. „Co się stało? Jak do tego doszło?" - masa pytań, zero odpowiedzi.

   Ponieważ nie byłem rodziną poszkodowanego, nie dostawałem żadnych informacji. Kto to w ogóle wymyślił...? Moje kochane słoneczko zemdlało z przepracowania uderzając głową w blat, a ja nie wiedziałem czy jeszcze kiedyś się obudzi.

   Policja, która sprawdzała możliwość celowego spowodowania wypadku, zebrała z miejsca zbrodni odciski palców. Ja jak ten idiota zapomniałem, że są tam też moje odciski. Mogło mi to pokrzyżować plany, ale wtedy nie przejmowałem się sobą.

   Gdy San się obudził poczułem jak z mojego ciała spada wielki ciężar. Byłem jak nowo narodzony! Dobrze, że jakiś pielęgniarz do mnie zadzwonił...

   Przychodziłem do Sana niemal cały czas. Nie mogli się mnie pozbyć. Cieszył się z moich wizyt. Zawsze przynosiłem ze sobą coś dobrego. Słodycze, trunki, mięso.

   Po tygodniu wrócił do domu, sam go odwiozłem!

   Nie rozmawiałem z nim wtedy o wypadku. Może powinienem był to zrobić? Może wszystko potoczyłoby się inaczej...

   Chociaż go obserwowałem i czuwałem nad nim, były rzeczy, przed którymi nie mogłem go uratować. Rzeczy, o których nie wiedziałem.

   Och, Sanni... dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?

Ostatnia spowiedź [ateez, woosan]Where stories live. Discover now