PROLOGUS

1.7K 94 43
                                    

Wszyscy królowie narodów spoczywają w chwale, każdy w swoim grobowcu, a ty zostałeś wyrzucony ze swojego grobu, jak twór obrzydły, pokryty pomordowanymi, przebitymi mieczem, stratowany jak ścierwo.

Gdyby mógł zmienić swój los, wybrałby dla się życie człowiecze. Ludzie bowiem błogosławieństwem miłości są obdarzeni, a aniołowie jemu podobni nie.

Gorący oddech, gorąca łza, jazgot psa dokuczliwy, co świszczał mu w uszach...

Patrzył przed siebie, zimowy wiatr łajał jego ciało, szorstko smagał i tłamsił. Nie pasował tu, winien być tam, w górze, wśród chmur i słodyczy. Wołali go Juliusz, od łacińskiego iulli, znaczącego, co następuje: pochodzący z rodu Juliuszów, miał on być jako mit ożywiony, jako potomek mitycznego Eneasza, bohater, syn boga... i oto nim był. Cóż po jego niebiańskim rodowodzie, cóż po tajemnych jego zdolnościach od Stwórcy samego przypisanych, cóż z zadania jemu przyrzeczonego... Czymże jest to wszystko, kiedy się szczęścia nie czuje? Kiedy dreszcz przyjemności ginie w płomieniach? Kiedy smutek mu serce rozpiera, a owo pęka w szwach, krwawi, trując jego ciało kruche, blade? Wołali go Juliusz w niebie. Na ziemi sam sobie musiał przydomek nadawać. Sam sobie był ojcem, bratem, nauczycielem. Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Sam zawsze, on tylko i łuk, on przeciwko światu całemu. Solitudo.

Był przecie inny niż wszyscy, odmienny. Wśród aniołów błyszczał najjaśniej, szalał, miał w sobie tyle, a z nikim podzielić się nie było mu wolno. Kochał raz. Raz tylko. I jakie to było piękne, jak dobre. Ciepłe i miękkie, słodkie niczym miodu kropla, leniwie płynąca wzdłuż wargi niecierpliwej kochanka . Jakże kochał. Tak tylko, jak miłość sama w sobie kochać może. Pasjami. Ale oto jest, stoi na ośnieżonym wzgórzu, spoziera w dół, smutek przeszywa ostrzem jego duszę... jeśli miał duszę. Nie zadawał sobie pytań nigdy przedtem. Teraz wszystko się odmienić miało.

Tam w dole ginęło jego szczęście. Otoczone niewielkim ludzi zbiegowiskiem, na stosie, w płomieniach... Ludwik. Jakże miłym to słówko szemrzące jako strumyk latem, jak okrutnym teraz, w zimy środku... Nie ma straży. Po cóż niby? Ludwik nie był nikim wyjątkowym, nie był z rodziny królewskiej, ni z dworu rycerskiego, nie był nawet służącym, żyć mu przyszło pod zamkowym murem, w chacie ubogiej. Zerkać mógł tylko w górę, na możnych tego skrawka ziemi, a o wojnach słyszał z opowiastek żonglerów objazdowych. Był Ludwik cudny. Piękny i młody, powieki miał zawsze półprzymknięte, uśmiech zadziorny, co to żadna go woda zmyć z twarzy nie mogła, choćby święconą była. Włosy jego światłem były bodaj niż słońca iluminacja jaśniejszym, złoto się mieniły, opadały na czoło. Takim go Juliusz obserwował z ukrycia, takim go miał przed oczyma, jak tylko wracał do się, w górę, pomiędzy gwiazdy...Mógł przewidzieć, że szybko się kończy to, co jest dobre. Ludwik jeno śmiertelnik. I zrobił, co śmiertelnicy robią najlepiej. Pomarł.

Nie wolno Juliuszowi kwestionować boskich wyroków. Przeto nigdy nie silił się na refleksje, ale... Czemu? Czemu Bóg sprowadził na kochanego Ludwika ze Spitznagelów los przebrzydły, bo zakończony przedwcześnie? Czego chciał od biednego chłopca? Jeśli to Boga zaiste wina...nie był Juliusz pewien. Sam Boga nie widział, choć Jemu to służył i sam przezeń stworzony. Nie dopuszczono go pod drzwi Pana, z komnat niebiańskich go wypychano, by nie zoczył, nie usłyszał... Skoro nie widział ni razu, czy pewnym być może, że w ogóle Pan istnieje? Wątpliwości takich miał ci on pod dostatkiem, a przecie tak nie wolno... Gdyby był człowiekiem, za podobne herezje spłonąłby na stosie... A człowiekiem przecie nie był.

Archaniołowie nigdy przyjaźnią go nie darzyli, bo, choć z jednego rodu, Juliusz nie był jednym z nich. Nie pasował do słów biblijnych, jako apokryf rósł pod ich wspólnym dachem z firmamentu. Rozmowy ważne go wymijały, o piekle dowiedział się przypadkiem, podsłuchując pod wrotami boskiej komnaty, gdzie skrzydlaci prawili o bożych nakazach. Słyszał też o Szatanie, słyszał, że zło istnieje, ale nigdy nie widział na własne oczy... Do teraz. Myślał, iż ziemia, co po trosze pechowa, jest szczęścia łupiną, bo i ludzie uczciwi i miłości pełni, a przynajmniej z takimi się Juliusz na swej drodze potykał. Nie zaznał smutku ni goryczy do tejże pory. Ludwik mu pomarł i radość zniknęła razem z nim.

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicWhere stories live. Discover now