X - NUTUS

223 23 1
                                    

—Szukałem ja— zapewniał, przylepiony do swego miejsca bez zamiaru powstania; palcem wskazującym błądził po linijkach mnożących się tylko słów. Nerwowo spojrzał w górę, na milczącą figurę skrzydlatego archanioła. Ten powieki nieco ścisnął, wyraźnie zawiedziony, nabzdyczony nieco. Nigdy ten wyraz mu z twarzy nie złaził.

—Szukałem—powtórzył po sobie samym Zygmunt.—Nie ma go, wsiąkł.

Drugi nie mruknął nawet, by znak dać o swojej wciąż działającej świadomości. Nie lubił mówić, ani sam, ani z kimś. Nie lubił przebywać w towarzystwie, ani sam ze sobą. Nie lubił być, ot, cała historia. Każde jego z komnaty wyciąganie skutkowało gorszym samopoczuciem. Czasami po prostu myślał, że tu nie pasuje.

—Wiesz-li, co to znaczyć może?— skryba ciągnął, mimo braku odzewu, głowę spuszczając z nadzieją niknącą na cud.

—Wiem— głos cichy zabrzęczał w pochmurnej twierdzy. A rzadko się to zdarzało. Fryderyk nie strzępił próżno języka. Obaj wiedzieli... Dlatego też sekretarz boski znów wargi uchylił, wiercąc się chwilę na pierzastym, lewitującym w najlepsze krześle. Głos jego niósł się wysoko i odbijał od śnieżnobiałych ścian. Byli sami. Zupełnie jakby niebo nie było zamieszkane od wieków. Jakby to była piękna świątynia, w której Boga nie ma.

—Jest w jedynym miejscu, którego nasza kontrola nie dosięga... Wiesz ty, gdzie...

—Po toś mnie wezwał tylko?

—Nie bądźże oschły, mój drogi. Nikt tak na nim nie zna się, jak ty. Juliusza sprowadzić i tak potrzeba.

Ostatnie litery odbiły się od chłodnej nicości podniebnej świątyni. Archanioł milczał jak zaklęty. Łagodne jego oczy zdały się zapadać w senne pielesze. Nigdy nie był inny, jak tylko i wyłącznie zmęczony. Należał do tych najstarszych aniołów, takich, co to widziały niektóre choć dziwy z tych, co w Piśmie. Jego to głos zaważył na losach tego, który... Wciąż nie reagował, jak winno się to czynić. Bywało i tak, że wspominał, co zrobił najlepszego... 44... Liczba mu była ciężarem. Gdyby nie Fryderyka stanowczy gest, byłby Stwórca wybaczył, jako miał w zwyczaju. Dobry był i łaskawy. Jedyną chyba Pana słabością, że postanowił radzić się u swych dziatek. Że szanował na tyle ich zdanie, by dopuścić ich do głosu. Po dziś dzień, skoro ludzkimi dniami mianował dłużące się nieśmiertelności momenty, wypominał sobie archanioł to, co uczynił. Czyż sam nie chciałby wybaczenia, gdyby zbłądził, jak tamten? Nie wykazał się miłosierdziem. Skazał biedaka na wygnanie. Pozbawiono go wówczas skrzydeł białych, pozbawiono łaski, doprawiono rogi paskudne. Aby poznał go każdy. I Fryderyka to było winą. Postanowił nie popełniać już podobnych błędów. Nigdy więcej tak lekkiej do osądów ręki miał nie będzie. A okazja przydarzy mu się, choć nie wiedział jeszcze o tem.

—Co chcesz zatem, bym czynił— westchnął niechętnie, choć twarzy wyraz miał dosyć ciepły. Uniósł nawet smutno ust kąciki, a Zygmunt prędko zrozumiał, że Fryderyk wbrew swej woli opuszczać nie lubi murów niebieskich. Ale były rzeczy, których waga przewyższała archanioła ochotę lub jej brak. Otworzył więc skryba usta, by drugiemu wydać polecenie, co się niosło w górę, drapało po chmurnych ścianach i bujało się na boki, niemal namacalne, jak targane wiatrem, lekkie piórko.

***

—Czuję, tak...—panoszył się po wnętrzu zanurzonym w nieludzkich, odczłowieczonych raczej duchotach.— Idzie coś tu. Idzie białe.

—Kolejny?—Cypriana wygięty pysk wychylił się zza słojów.— Już nam jeden skrzydlaty wystarczy.

—Po tegoż właśnie i drugi posłany... Wiem ja, kto to. Pod skórą czuję- Adam uśmiechał się obrzydliwie. Przeniósł wzrok na Juliusza, w letargu pogrążonego, zmożonego anielim, ciężkim snem. Leżał w kącie, na policzkach miał ślady po łzach.

—Popatrz no, Cyprianie Kamilu, jak to łatwo skruszyć takie aniołki. Wierzy we mnie mocniej, niż w Pana w błękicie. On będzie początkiem...—mówił, złowieszczo chcąc pobrzmieć, ale siebie sam okłamywał i spostrzegł to Norwid dawno. Smutek miał w oczach nowy Adam. Samotność. Chciał tego, co miał skrzydlaty. Chciał miłości. Dosyć gier. Szczęścia chciał zaznać, a chował to pod płaszczem planów diabelnych. Bo tchórzył. Ktoś, komu w przydziale z łaski Pana przypadło zła szerzenie i jego plonów zbiórka,nie mógł być szczęśliwy choćby przez chwilkę. Jakież to było przykre, Cyprian głową kiwał. Nie mógł jednak Adamowi uwagi zwracać, za mało tu miał mocy i poważania. Nie miał prawa króla swego uświadamiać, że plany jego nie są aż tak wielkie, jak to się w jego rozczochranej głowie wydaje. Mógł jeno się przyglądać i na końcu udawać zaskoczonego.

—O tak, początkiem— zawtórował mu żabim rechotem Norwid, po zbyt rozwlekłej chwili parnej ciszy.— Każda para skrzydeł przydatna.

Sługa piekielny zahaczony był kościstymi palcami o półki, łypał sponad nich na króla piekieł, a ten kły szczerzył do się.

—Już jest nasz, już nie zwątpi.

—Nie zwątpi— przytakiwał Cyprian, posuwając za królem tej przebrzydłej ciemnicy wzrokiem. I szatan kruchy bywa. Im bardziej się pogrąża we własnej słów potędze. Już po nim było, po Adamie. Wystarczy spojrzeć. Jak zwieszał się nad śpiącym nieszczęściem o skrzydłach białych mimo wszechogarniającej sadzy, jak łypie nań z jakim strachem na twarzy, byle Juliusza nie zbudzić, by mu nie zmącić spokoju. 44 kończył się. Sobie tylko chciał udowodnić niezniszczalność. A tylko poddawał się, póki co, urokowi kupidyna, co zbyt naiwny i niedoświadczony, by próbować uciec.

—Niechże sobie niebo przysyła, kogo tylko zechce. Kupida nie oddamy—głos mu się łamał z lekka.

—Nasz jest! I koniec—uniósł się tamten, oczekując na aprobatę w błękitnych oczach Mickiewicza. Jakże nieswojo się czuł, mianując go ludzkimi nazwami, które tamta białopióra pokraka wynalazła. Ale tyle ich władca miał, że i zliczyć ciężko. Kolejne imię można upchnąć do puzderka i wrzucić na wóz, który pchać będą i pchać, aż drewniana jego konstrukcja uderzy o złote bramy w chmurach. Już wtedy za późno będzie, by sobie uświadomić, jak małym się jest i słabym, jak wiele się popełniało błędów.

—Jeden, po drugim, Cyprianie, jeden po drugim i rozbierzemy niebo z aniołów. Już czuję, jak korona ściska mi skronie — bał się. Norwid zbliżył się, krokiem krzywym i nieludzkim, zaszedł od prawej, by bliżej być Adamowej twarzy i odczytać z niej, niestety, tylko strach. Nie wierzył demon w żadne z własnych słów, ułudą się karmił. Czas przyznać, że to koniec. Czas pozwolić na to, by niebo zabrało Juliusza i zapomnieć, inaczej piekło z gruzach legnie, a cóż oni wtedy robić będą? Czeka pomocnik cierpliwie, aż Mickiewicz porażkę własną uzna i kilka słów ostatecznych wyszepta, że się Słowackim znudził i go oddaje wspaniałomyślnie. Nuże, mów. Że skończyło się. Że trzeba zapomnieć. Dalej, śmiało.

—Wołajże Ferenca— posłał mu Adam znaczące spojrzenie.— Mam ja zadanie dla niego.

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicWhere stories live. Discover now