XI - SOMNUS

242 27 4
                                    

Co za hańba, co za degradacja.

On, wielki anioł, z zasługami dla królestwa niebieskiego. On, dzięki wyrokowaniu którego diabła skrzydeł pozbawiono... On. Fryderyk Chopinem wołany... W roli posłańca w ten padół smutku wysłany. Co za wstyd.

Ależ tu zimno, ale chłodno. Śniegu dużo, co na kształt chmur zalega na gruncie, ale jakoś, dziwnym trafem, w ogóle na myśl nieba nie przywodzi. Raczej czyśćcowa tu była atmosfera, przejściowa, taka, co to w niej nie chce się być ni sekundy ludzkiej dłużej. Nie lubił z nikim rozmawiać, na nikogo patrzeć, skoro nie musi... Czemuż na niego spadł ten przykry obowiązek, czemu jego krzyżem wystawianie siebie samego na kontakt. Gdzież Bóg był, skoro zezwalał na taką hańbę. Czemu nie widać Stwórcy było od dawna? Nazbyt dawna... Ukląkł na moment, by modlitwę zmówić. Ziemia tu była sucha i lodowata, przez porę zimową. Dziwnie czerstwa, jak stary bochen. Kaszlnąć musiał, bo to ziemskie powietrze brudne i ciężkie od grzechów... Kilka chwil dłużej, a go zdejmie jaka ludzka, heretycka choroba i pomrze, w misji boskiej samym środku. Trząsł się cały, raczej strachem zdjęty, niźli tym przebrzydłym, parszywym chłodem. Byle tylko nie spotkać kogo, on kłamać nie lubi i nie umie nawet... Co powie, gdy kto zoczy skrzydła jego? Przecie nie będzie miał nawet motywacji, by wargi aniele uchylić. Kaszlnął raz jeszcze, ale chrobotanie jego w gardle zlało się z dźwiękiem innym, cichym i suchym. Obejrzał się prędko, wciąż w klęczkach i z dłońmi do modlitwy złożonymi. Cosik się w kniejach ruszało chyba, delikatnie i nieśmiało. Widział Fryderyk, jak się krzew niski trzęsie. I poczuł wreszcie. Poczuł strach wielki. I rzeczywisty. Ale co go tak przerażało prawdziwie, trudno orzec. Nieznane? Czy może ryzyko, że zrobi coś, co mu dyktować będzie instynkt, nie moralność... Co jeśli byłże on inny, pisany gdzie indziej, jak 44. Co jeśli źle czuł się u góry i na ziemi, bo przynależeć winien do dolnego królestwa? Nie, nie, nie, głową sam do się pokręcił. Tak być nie może, on jest gwardzistą najjaśniejszych, jemu nawet myśleć o takich sprawach nie wolno.

Ślinę przełknął, głowę spuścił.

—Ziemia, czemu akurat Ziemia— mamrotał pod nosem. Wargi jego trzęsące się z słowach modlitwy panicznej ledwo się uchylały. Lęk go zdjął. Kroki posłyszał za sobą, ale kiedy na odwagę się zdobywając, obejrzał się i nie zoczył niczego, pobladł chyba więcej. Łacina wysypywała się fragmentarycznie z ust, kawałek po kawałku bolesnej pieśni na Stwórcy chwałę.

Kroki znowuż zakłóciły mu chwilę refleksji. Nie poddał się sile przemożnej. Krzyża znak uczyniwszy, dłoń położył na ziemi i powieki zamknął. Trzeba mu było chyba spieszyć się, skoro cosik czyha na niego w oddali, już z piekieł wysłane. Czuł, gdzie i jak się piekło pod nim rozciąga, najtrudniej chyba tylko wejście znaleźć. Ale kto, jeśli nie on właśnie. On, jedyny anioł, który nie ma tyle odwagi, by odmówić.

Jakże mało wiedział, co naokoło niego się dzieje. Tak przenośnie, jak dosłownie. Bo sieci nań były zarzucone. Krążył bowiem, o kroków kilkanaście oddalony posłaniec piekielny, Ferenc, co bez zawahania powziął polecenie Adama i z nim aż tutaj zawędrował. A więc niebo posyła swego rycerza, aby zabrał to, co Adamowi się udało zawlec do swoich komnat? Dobrze więc, oto odpowiedź. Każdego się da zniszczyć, nawet taką ostoję. Wiedział, co robić mu trzeba, by zburzyć taką świątynię, co grzecznie klęczy pośrodku gęstwiny puszczy, z rączkami złożonymi. Przeszedł Ferenc na lewo, dłoń wyciągając przed się i mącąc nią spokój liści. Szum się rozniósł delikatny, klęczący uparcie archanioł wzdrygnął się i pióra nastroszył, wzrok jego na moment powędrował w bok, ale tylko na chwil kilka. Natychmiast powieki swe blade zacisnął ze wszechmocą, palce jego zacisnęły się na sobie nawzajem, że aż mu knykcie bielały w tak nieprzyjemnym poddaństwie. Szedł Ferenc dalej, krokiem giętkim choć powolnym, siejąc szum dokoła, który bezskutecznie odbijał się od drżącego, skrzydlatego ciała. Raz po raz nieszczęśnik jedną z dłoni przykładał do ziemi zmarzniętej, ale wiedział dobrze inkub, że do piekieł wejścia tu skrzydlaty nie znajdzie, był zbyt daleko od celu swej eskapady. Żałosne, że takie posągi z nieba, takie statuy wiary i mądrości mylą się w sprawach błahych i wskrzesić w sobie nie mogą odpowiedniej domyślności. Czemu akurat tutaj anioł zawędrował, w poszukiwania tej sieroty Słowackiego? Rzecz prosta. Dokładnie pod sobą miał kadź, wyłom w ziemi piekła, pełen ciał wijących się z bólu w lepkiej, czarnej mazi, co ze szczątków poprzedników się składała, spopielonych i zespolonych posoką, co krzepła później, zastygała na ciałach, tych, co do wnętrza kadzi co i rusz wpadali, bez ustanku, nie mogąc powstrzymać pragnienia, które kierowało ich stopy nad urwisko. To wszystko znajdowało się dokładnie pod nimi; a było w kadzi tak dużo cierpienia, że wyczuł to i to tylko biedak anioł, co klęczał teraz, rozedrgany i rozkojarzony, szukając pomiędzy tymi krzykami w grobli głosu Juliusza. Nie znajdzie go. Już tego inkub dopilnuje.

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicWhere stories live. Discover now