III - INCUBUS

335 43 5
                                    

Straszno mu było takiego potwora do się spraszać, ale i serca nie miał, by na krzywdę brata swego futrzastego patrzyć okiem obojętnym. Inny zasię sprawunek głowę mu zaprzątał, skoro tak szli śnieżnymi zaspami tam, skąd wydobyli się pierwej. Pies natychmiast ugasił wewnętrzne płomienie, posłusznie oddalił się od miejsca kaźni, skoro go Juliusz prosił i dłonią odganiał. Tuż był obok, może w tyle nieco, czarna zmora z ogonem rozczapierzonym, uszy jego postawione na sztorc, nasłuchujące i też czujne oczy skrzące się złowieszczo. Krwi miał jeszcze krople, zmazy pokrywały sierść jego błyszczącą, zębiska obnażał sporadycznie, taka ci to była bestyja. Lękał się zatem anioł, spozierał co kroków kilka za się, bo mimo nieśmiertelnej jego formy, umrzeć przecie mógł i to równie łatwo jako i ludzie giną. Póki zamachu na życie jego nikt nie poweźmie, póty żył będzie swym mdłym jestestwem, przedłużając agonalny swój stan, pławiąc się w odmętach tak bliskiej przeszłości...Ludwik. Pamiętał Juliusz jego postać nader wyraźnie, silne barki, na których się lniane opinały koszule, pamiętał kark, co się uginał ku starej chłopaka matce, co go o pomoc prosiła, dłonie pamiętał... A jakimiż one były rozkosznymi, o palcach zgrabnych i wprawnych, wyżłobione niejako od pracy w polu, ale i czułe jakosi dziwacznie, stworzone chyba do rzeczy wznioślejszych niźli orka. Zupełnie niby się Ludwik zrodził w złej epoce, czasach nie dla niego, jakoby należał do innego świata odłamka. Zatrzymał się na chwilę Słowacki herbu Leliwa, a zapadał się w sobie, tuląc we własnych ramionach. Zimną uczuł plamę i mokrą na łydce, więc spojrzał w dół, nos psi przylgnął doń, sprawdzało chyba zwierzę, na ile sobie pofolgować z nim może, czy aby dotyk to nie za dużo dla kupidyna.

Nuże, ostaw ty mię...jęknął z cicha, psie uszy nie posłyszały niepewnego wezwania. Nie uczynił Juliusz już żadnego gestu, ni słów nie dobył. Wsiąkł tak w miejsce i się ruszać przestał.

Trudno mu było wyciosać z pamięci te rzeczy, o których marzyłby zapomnieć. Ludwika twarz i wszystek dni, które kupidyn na tegoż jednego zmarnował, to stanowczo nieprzebrany zbytnio ogrom życia, by się go tak bestialsko pozbywać. Ludzie to takie nieszczęśliwe stworzenia... Zewsząd śmierć czyha na nich, gdzie się nie obejrzą, tam ich zdybie kostucha. Ludwik pomarł w łożu bez winy na sumieniu, Jaśka pies zagryzł na oczach gawiedzi, z której jeden człek zbrojen w widły gotów był bronić chłopca przed czarnym psem. A i tak nie obronił, pozwalając Juliuszowi psa mordercę zabrać ze sobą. Spojrzał w dół, na pelerynę. I dostrzegł, co następuje: krwi kropel może z tuzin, każda odbita po wsze czasy na anielskim suknie, każda wspomnienia klinem wbita w postać kupidyna, co to spełniając marzenia, łamie boskie przykazania. Czyliż chciał w niebo powrócić? Nie spieszyło mu się zgoła. A życie w grobowcu wcale a wcale nie przykrzyło. Toteż ruszył się, ponaglany przez psa znikąd, jakoby prezentem był z góry. Może i był? Może wreszcie Stwórca Juliusza dostrzegł, jego najmłodszego pośrodku hordy anielich przyjaciół, schylił ku niemu i psa zesłał na towarzysza? Szkoda to tylko wielka, że pies tak kuriozalny.

Zmierzchało, ale księżycowej tarczy póki co ujrzeć nie szło. Chowała się ona przed ludzkim, ciekawskim wzrokiem w pierzynie z chmur, w której i Juliusza miejsce było. Puste. Palcami mlecznymi zacisnął się na wrotach ciężkich, mosiężnych, żłobionych, co obramowane wstęgami żelaznymi, powyginanymi fikuśnie we wzory przeróżne, liście z nich powycinane i winogron kiście, po bokach aniołki miniaturowe i z marmuru opłakiwały bezimiennych zmarłych. Musieli być zamożni, wszak nie wszystkim wystarcza na budowę rodzinnego grobowca, a takich widział Słowacki zastraszająco mało, może kilka. Ludwikowi nawet pochówku nie zapewniono, a pogańskim zwyczajem spalono, ukrywając się z tym przed czujnym okiem przeora. Tryznę urządzono, cóż, że był Ludwik ochrzczony, skoro chowany był w sposób taki, a nie inny. Wierzyli jego rodzice w mądrość przodków, tradycję z poszanowaniem czcili i pielęgnowali, przed swoimi bogi odpowiadali za grzechy. Skro zmarł syn, przyszło im patrzeć na jego w płomieniach ciało, a razem z nim i przedmioty jego przed chałupę wywleczono, co to przydać się mogą po stronie drugiej. Nie chciał Juliusz podglądać i uczty zwyczajowej, z tańcami i pieśnią, z suto miodem i mięsiwem zastawionym stołem, ale i łkaniem bliskich jemu... Nie chciał też spozierać na wybrankę jego, co pewno na grób z prochami jego wiktuały zaniesie, co by nie głodował Ludwikowy duch. To wszystko za dużo, przygniata nawet anioła, a skrzydła i moce jego tajemne w niczym pomóc nie mogą, nie masz nadzieję... Roztworzył więc grobowiec i do środka wchodzi, na psa się ogląda.

Nieproszony nie wejdziesz?rzuca tylko, ale i tych słów kilka nie pozwala na uśmiech. Psi towarzysz człapie pewnie, a rozumie bodaj każde słówko i westchnienie, spokojne i ułożone zwierzę, co rozszarpało chłopca niewinnego na oczach kupidyna włazi do grobowca, łeb spuszcza i przy ziemi szura, obwąchując każdy kąt. Wrota się zamykają, Juliusz osuwa się po ścianie zimnej w dół. Nie ma tu ciepła ani okruszyny, ale przywykł anioł do chłodów ziemskich. Taki już los jego, równie psi jak tej czarnej zmory.

Zmrużyć oka będę bał się ja przy tobie mruczy, zwierz zerka w jego stronę, zatrzymując się przy schodkach. Wyglądał paskudnie, wcześniejsza słodkość rozpierzchła się we wspomnieniach. Pozlepiana posoką sierść przysłaniała oczęta, pewna postawa odstręczała, uszy nie położyły się bodaj na sekundę. Nie chciał Juliusz patrzyć na niego, nie chciał go mieć przed sobą, ale pozbyć się brata nie wolno, a grzeszy przecie każdy, czyż i psu zbłądzić nie można? Nie, nie...głową Słowacki kręci, pewny swego. Toż to zwierzę tylko, bez duszy i rozumu, sama powłoka, instynkt jeno, nic ponad to. Pofolgował ino po zwierzęcemu chuciom, ot.

Nie naprzykrzaj mi się, proszę. To był zły dzień, wszyscy chcemy jego końca...dodał. Wszak pewien nie był, czy rzeczywiście jeden dzień minął, skoro spędził czasu trochę w niebie, co to innymi zasadami się kieruje. Ileż to razy słońce zajść mogło, ileż razy księżyc wypełzł z osnowy nocnej... Może ni razu, może aż nadto. Nic to, przecie gwarzył jeno z psem... Osunął się nawet niżej, kładąc wprost na ziemi. Dłonie złożył i wsunął sobie pod głowę, wplótł palce we własne, czarne loki. Peleryna zakrwawiona śmiercią Jaśka nie ogrzała wychłodzonego ciała. Niewygody takiegoż mieszkania nie umniejszały jego dla Ziemi miłości. Nie było nigdzie we wszechświatach miejsca lepszego, niż to. Miłość tu odkrył naprawdę, alibo tak mu się zdawało jedynie, bo choć się nią parał, nie doświadczył ni razu. Obserwował z ukrycia i karę zapłacił. Boli, a nie powinno.

Psa człapanie nie pozwalało na odpoczynek. Łaziła bestyja w tę i nazad, koła zataczała, jakoby spodziewała się odnaleźć nagle nowe, niezbadane kąty. Wprzódy musiał się pies na coś zdecydować, by wreszcie miejsce zająć, obkręcić się dokoła, jak to czynią jemu podobni i opaść, kładąc czujny łeb na ziemi, a oczyma strzygąc wprost na anioła. Pies raczej spać nie pragnął, co niepokojem napawało Juliusza. Patrzył nań, nozdrzami ruszając tylko, ani na mgnienie nie odwracając odeń wzroku. Tak obserwowany kupidyn miał niemałe trudności, mitycznego Morfeusza echo nie docierało na czas, spóźnione się dowlekło z trudem, ciążąc na powiekach, równie mityczne, co samego kupidyna w niebie zaistnienie.

Trudno, pewno sczeznę zdołał wysupłać, zanim pogrążył się we śnie na dobre, po raz ostatni na psa groźnego poglądając.


Po stokroć wolałby pozostać w snu krainie. Po cóż, po cóż swe oczy otwierał nieszczęsne? Czemuż nocy środek zwabił go do się, zbudził, mieszając pióra?

Trzy razy kur zapiał.

Niemożliwym było, co zoczył pod nocną osłoną, niesamowitym to, na co nikłe księżyca światełko opadło przez maleńkie w grobowcu okno okratowane. Najgorszym to w życiu anioła widokiem i najlepszym zarazem. Myślał on, że śmierć Ludwika odmieni jego losy? Teraz dopiero nastał zmian czas.

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicWhere stories live. Discover now