V - INFERNUM

312 34 8
                                    

Dłoń ze szponami zacisnęła się na jego bladej szyi. Wcisnął go diabeł w ziemię i wciskać nie przestawał, opadał serafin w dół, ziemia cieplejsza była z każdą sekundą. Czuł się jakby żywcem pogrzebany, skrzydła obolałe i zmięte, ręka pozbawiająca go tchu. Gdyby był człowiekiem, nie uwierzyłby w żadną rzecz, co się mu przytrafić zdołała do tej pory. Ale był aniołem. Ni dnia nie przeżył w spokoju. Świadom był istnienia zła, nigdy jednak formy jego nie ujrzał na własne oczy. Nie spodziewał się rogów i psiej krwi, nie spodziewał się gród ziemi przygniatających go zewsząd. Duszno mu było i powiek podnieść nie mógł, trzymał się więc kurczowo tejże diabelskiej dłoni na jego szyi. 44? Któż on był, prócz zła czystego? Anima vilis...

Opadał, niczego nie widząc nad sobą, pod sobą i w sobie. W najśmielszych swych snach nie przypuszczałby, że dojść może do czegoś tak niewytłumaczalnego w swej istocie. Ktoś go obcy i groźny wciskał w ziemię, dociskał tak mocno, że jego ciałem dziurawił powłokę, na której przyszło Julkowi służyć. Głębiej i ciemniej się robiło, duszno, ospale. A w takie to się odmęty nieprzebrane rozwlec zdążyło, że na moment krótki zapomniał anioł, jak bardzo boi się tego, co nieznane.

Wreszcie się ziemia skończyła. Spadał swobodnie w dół, widząc grunt wreszcie, tyle że nad sobą, oddalając się od niego w nieprzebraną czerń. Dłoń diabła zniknęła z jego gardła, wyplątało się ciało kupidyna z korzeni zwisających smętnie pod, jak się zdaje, ziemi kresem, skrzydła rozprostował, lecz nie potrafił wzbić się w górę. Bezwładny był niczym dziecięca zabawka, spiekota tłamsiła gorzej, niźli smutek w sercu jego osamotnionym. Chciał się myślą o Ludwiku pokrzepić, ale nie odnalazł obrazu jego twarzy w głowie... Jakoby to przedziwne miejsce wymusiło na nim, by się wyzbył miłości. Panika zdjęła go dreszczem, on opadał i opadał, wciąż niezdolny do najmniejszego gestu. Nie potrafił wydobyć z siebie jęku, a pragnął wielce. Nim zdołał wziąć oddech, zanurzył się cały w czarnej, chłodnej wodzie.

Widok zmętniał, skrzydła namokłe tylko mu ciążyły. Otchłań rozwarła się, pożerając pechowego serafina. Tonął. Niezniszczalny anioł, a kałuża wystarczy, by zabić. Wcześniejsza czerń niczym była z tą teraz, co wodniście zasłaniała jego zmęczone oczęta. Ratunku, zda się, znikąd. A cieplej tylko, żar niemal namacalny, mimo wody chłodu, łechtał go od wewnątrz, piekł jako żyw, krępując ruch. Byłby tam zginął, męczennik niebieski. Lecz tamta przeklęta się dłoń pojawiła po raz wtóry, zacisnęła na bezwładnym nadgarstku i onym pociągnęła w górę.

Szum wody dopadł uszu anioła, chłód zniknął, żar z piersi nie. Nagle woda zdobyła i swe dno, na którym pewnie spoczywały stopy skrzydlatego. Przegub dłoni jego wciąż w żelaznym uścisku szponiastego łapska. Zadarł głowę. 44 stał obok, a za nim nieprzerwanie ciągnął się mrok, jako jedyny wypełniający pustkę przestrzeni. Gdzież byli? Pod nogami woda, co kostek sięgała, nad głową, daleko, ziemi grudy, korzenie zwisające dziko, kiwające się jeszcze na boki, skoro się przedarł Juliusz gwałtem przez nie. Dokoła nic. Nic zupełnie. Powietrze było tu gorzkie i ciężkie, ciepło lepiło się do ciała i obłapiało ze wszech stron, jakoby ściskało w swych łapskach mokrych i zmęczonych każdego, co to napatoczyć się zdołał, zapomniany przez świat.

— Żeby się do nieba dostać— tako rzecze 44.— Trzeba się starać. Wznieść na wyżyny, w chmury wzlecieć jako wy, skrzydlaci. Aby do piekła zawitać, nawet ziemi opuszczać nie trzeba.

— Po com ja tobie...— jęknął, a ledwo dobył słów swych nieszkodliwych, bo gardło, przedarte siłą tejże dłoni piekielnej, odmówiło posłuszeństwa, pąsowiało i swędziało złośliwie.

— Znałem ja tobie podobnych, ale żaden tyle w sobie smutku jako ty nie miał. Wyczułem ja ciebie pośród innych, a spokoju mi nie dawałeś. Otom przybył, ciebie głodny.

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicWhere stories live. Discover now