VIII - DONUM

380 39 10
                                    

—  Myślisz ty, żem ja złem tylko, ale to mię skrzywdzili... Ja tu tkwię zamkniony, bo i ziemia mnie zdzierżyć nie potrafi.

—  Kłam zadajesz...

—  Boże broń! Jam się nawrócił, drogi mój skrzydlaty. Jam wrócić w niebo marzę... Albo tu pozostać. Z kimś u boku.

Juliusz parsknął tylko złośliwie, natychmiast się w głowy swej wnętrzu ganiąc. Zapominać nie powinien, że powinnością jego dobroć, cóż, że z szatanem prawić mu przyszło. Nie miał zamiaru pytać, czemu swych sług nie wyniesie wyżej, niźli są oni, z nimi przyjaźni nie nawiąże i już sam nie będzie nigdy. Wiedział bowiem, o czym Adam prawił. Czemu więc uparł się, że kupidyna przygarnie, wbrew woli jego? I kiedy go dostrzegł, kiedy podążać za nim zaczął, co już widział... Czy o Ludwiku wiedział? Nie, niemożliwym to. Przecie pojawił się pod psa postacią, nie mógł wcześniej... Nie mógł.

—  Co zyszczesz, kłamiąc tak?

—  Nic. A cóż niby? odparł natychmiast rogaty. Czyżbyś oczu jak i moi poddani nie miał? Czyżeś ran mych bolesnych nie zoczył? Cnym mi jesteś gościem, dźwierza zamknąłem za nami, daj choć chwilę, bym ci dowiódł moich racji. Wierę, że zrozumiesz, gdy zobaczysz.

Nie wiem, czy mocen będę słuchać takich...

Niczego słuchał nie będziesz, drogi aniele. Bóg ci nigdy swych nie pokazał dzieł, ja jednak okażę się łaskawszy.

Wyminął rzędy słojów, każde z oczu przesunęło się za nim, a serafin głowę uniósł dumnie. Wodził nim diabeł, tego był pewien skrzydlaty. Łudził, na pokuszenie rzucając jego anielską duszyczkę.

Podejdź no bliżej, mnie jak władyka traktować nie musisz, a blankowanych murów między nami nie ma. Nic więc na przeszkodzie nie stoi, byś zaufał odrobinę. Udowodnię ci ja, żem dobry, a jedynie niezrozumiany...

Przełknął Juliusz ślinę, pióra nastroszył jako zwierzę spłoszone. Adam głowę nieco spuścił, oczy mu błysnęły złowieszczo. Słudzy dwaj zamarli chwilę wcześniej i na słojów kształt, co tylko są menzurką dla oczu, obracali ślepiami na boki, śledząc gesty Szatana.

—  Lekce sobie ważysz Boga moc.

—  Alibo on moją dłoń wyciągnął szponiastą, upstrzoną sadzą. Chyżo, bo tkwię tu jak ten pręgierz...

Dłużej prosić się nie dał. Lepiej przecie za sobą już mieć wszystko, co złe. Wszak pewny był, że diabły kłamią jeno, nic prócz tego w swym nieśmiertelnym czyniąc żywocie. Dłoń swą mleczną w jego złożył. Wtedy to drugie z łapsk potwora opadło bez uprzedniej zapowiedzi na oczach kupidyna. Jęku nie powstrzymał, choć żałował, że w porę języka nie przygryzł. Tak, byle to skończyć, na wszystko godził się będzie, w końcu się diabłu i pomysły skończą, wtedy wypuści...

Ślipia swe domknij rozkazał rogacz.

Cicho się zrobiło, w uszach szum nawet ustał, ten, co wcześniej krwią był pulsującą wściekle. I nagle poczuł ciepło, przejmujące do głębi, większe niż wcześniej, w tamtej podziemnej pieczarze szatana.

W głowie kręciło się, jako śruba zakręcało i wsiąkało w jego ciała środek, czyniąc mu krzywdę, wiercąc dziurę, co jako wąż pełzała po nim i pąsowiała. Niemal ją widział, choć nie zoczył niczego, ciężko się robiło, krtań mu się ścisnęła i oddechu nie mógł nabrać. Podłoga zniknęła im spod stóp, lewitowali obaj, bez ruchu, bez dźwięku. Oczu się Juliusz nie ważył unieść, powieki same ciążyły mu kotwicą, że mimo prób usilnych pewno by rady nie dał. I chociaż je w zamknięciu trzymał, czuł kolory całym sobą, co się przesuwały i przesuwały i przesuwały i przesuwały, już dosyć. Niedobrze. Ścisk znowu, teraz w skroniach. Świst, co zaraz obok zatrzepotał mu, tuż przy uchu, tak namacalnie, że Juliusz podciągnął wyżej ramiona.

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicWhere stories live. Discover now