II - TENEBRAE

421 54 2
                                    

Nie było dlań chwil piękniejszej, niż ta, kiedy powracał na ziemię. Stopy jego dotykały śniegu, oddech brał głęboki. Był w domu. Twarz Ludwika tylko pozostawić go nie chciała, miał ją pod powiekami. Jak tylko je zamykał, widział tenże uśmiech uroczy, dłonie o palcach smukłych i długich, włosy płowe, rozczochrane. Płakał już wcześniej, teraz był próżny. Brakło smutku, wyschły oczy. Nie potrafił zapomnieć. Ile by dał, aby rozpierzchło się wspomnienie natarczywe...Aniołowie winni służyć i milczeć, a on czuł się nazbyt głośny. Nie potrafił jak inni bracia jego przyjąć rzeczywistości w jej formie obecnej. Nie potrafił się jak oni dostosować. Inny był, a różnicy swej nie umiał pojąć i określić. Tamci bez sprzeciwu słowa, czy półsłówka spełniali, co trza. On cierpiał z każdym niepowodzeniem tak swym, jak ludzkich swych podopiecznych. O ile skrzydlaci towarzysze jego doli nie mieli w sobie nadto empatii, Juliusz miał jej nadmiar niebezpieczny. Czuł za dużo, szalał we własnym swym wnętrzu, a okiełznać się siłą próbował nie raz. Cóż z tego, skoro powraca zawsze tutaj, nagrobki wymija, by znaleźć swój z przypadku dom, grobowiec czyiś bezimienny, a okazały i zdobny, z wrotami kratowanymi, z cegły poszarzałej a mocnej, ze schodkami w dół stromymi i przestrzenią niewielką z sarkofagiem domkniętym pośrodku. Niewielkie okiennice światła wpuścić by nie mogły do się nawet, gdyby chciały, stąd prócz zimowego chłodu panował w grobowcu i mrok. Mieszkał tu Juliusz od czasu pewnego...Odkąd zawitał w te okolice ze swym łukiem i strzałami. Nie poznał nawet Ludwika jeszcze, kiedy znalazł się w grobowcu, gdzie go sen zmorzył, a martwe jako jego mieszkaniec mury ochroniły przed zamiecią. Nie skusił się, by trumnę otworzyć, co to w kamieniu i z rzeźbą śpiącego królowała pośrodku klitki. Anielskich swych zdolności nie użył tu ni razu, nie godziło się. W miejscu pochówku przebywał jako w komnacie, toteż z szacunkiem się musiał obnosić, by nie niepokoić dusz zbłąkanych. Cmentarz był mu więc domem, póki stacjonował w Gopła okolicach. Teraz wielokroć smutniejszym takich rzeczy stan; Ludwik nieżyw, rozpacz jego mało doskonała, bo zbyt do ludzkiej podobna. Był ci on sam. Dłoń przed się wyciągnął, zabłysło cosik nad nią, potem spuchło owo światło kojące, urosło i się kształtem uformowało w łuk, co opadł bezwolnie na palce jego smukłe, które to zacisnęły się na nim bezwiednie.

W niebie czasu pojęcie jest zgoła inne. Raz tam czas płynie szybko, raz rozwleka się jako wstęga, alibo płynie spokojnie niczym wianek wiosenny po rzece. Nie potrafił Juliusz ze Słowackich, kupidyn o mocach niezwykłych, co jego postać cała, oszacować, ile to minęło nocy i brzasków od Ludwika śmierci. Wszak był u Zygmunta chwilę, chwilkę tylko, ale w niebie. Taka chwilka niebieska trwać na ziemi może i trzy księżyce.

Nie chciał być sam. Strachu znać nie powinien, ale znał, na Boga. Tylko to bodaj znał, co gorsza. Strach przed samotnością, z której sobie sprawy nie zdawał, póki Ludwika nieszczęsnego nie obaczył. Dotknąć go chciał choć raz, ukradkiem, podczas snu. Aniołowie raczej skorzy nie są, by sobie wzajem okazywać czułość, a tej w owych czasach brakowało jak w każdych innych. Nie pamiętał Juliusz, czy kiedykolwiek dotyk innego ciała czuł, czy kiedykolwiek dotknął go ktoś, choćby przypadkiem...Archaniołowie się mijają, daleko od siebie swe kroki stawiając, skrzydła składają, byle się piórkiem nie zetknąć. A o miłosierdziu się wszak ludzie uczą, o miłości z knig czytają klechy, a brednie to wszystko. W niebie każdy zasadniczy i oschły, wbrew naukom. Zawiedziony tym sam Juliusz. Jak może miłość sama w sobie tak być nieczułą?

Znaku mi trzebamruknął sam do się, a głosik jego się rozniósł po grobowcu niewielkim i spoczął na rzeźbie trumiennej do motyla lekkiego podobny.Znaku, bym wiedział, że wszystko jest po coś. Że miłość jest, bom wątpić począł. Najszczęśliwszym ja mam być ze stworzeń, aniołem skrzydlatym, a wszędy żałość tylko i trwoga...

A długo czekać nie musiał. Wraz hałas się podniósł, aż pióra mu się na skrzydłach nastroszyły. Dźwięk był to niezwykły, zrazu się Słowacki otrząsnąć nie potrafił. Słuchał i słuchał, jazgot w uszach mu brzęczał, nawoływał do się...Musiał się dowiedzieć, co źródłem. Zasię obruszył się i obejrzał, a hałas nie ustawał. Krok jeden i drugi, pod okienkiem stał i wzrokiem swym zezował, omiótł cmentarzysko smętne. Ni rycerza nie zoczył, ni orszaku, jeno czarną plamę. Przyjrzał się lepiej, boć to plama dźwięcznie mu wtórowała w tych skargach. Rozpoznał od razu. Do tej pory przy ludziach tylko się takowe jawiły, pod nogami plątały i raz jeden, kiedy stał biedak skrzydlaty na wzgórzu żałobnym.

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicWhere stories live. Discover now