VI - MALUM SUPRA OMNE MALUM

380 34 8
                                    

Przemierzali pustkowie w ciszy, dłoń aniołowi drętwiała w uścisku natarczywym. Ledwo Słowacki nogami posuwał, dalej miał bowiem echo słów tegoż demona w głowie i zapomnieć nie mógł. Nie miał czasu ni okazji, by się przyjrzeć temu padołowi. Domyślał się jednakowoż, kędy i na kogóż trafił.

Diabolus. Satanas.

Ileż to razy zdarzało mu się posłyszeć te słowa w niebie, a nikt nie był skory, by objaśnić choć odrobinę. Najczęściej jednak słyszał tych liczb tajemniczych zestawienie... 44. Omijali go archaniołowie, dusze zbawione jeden zakaz tylko miały; nie wolno im było z Juliuszem rozmawiać. Tylko Zygmunt, z racji zawodu, jakim się parał wieczność całą, był chętny do bajania. Cóż, skoro nigdy odpowiedzi żądanej nie udzielił. A ludzi przecie pytał nie będzie? Już wystarczy, że się nie krył przed nimi. Nie lubił bowiem znikać, a potrafił się rozpłynąć w powietrzu. Potrafił maskować tak łuk, jak i strzały. Nie robił żadnej z tych rzeczy. Chciał być bowiem prawdziwy. Chciał chociaż sam jeden wierzyć w siebie. A skoro samotny był wśród własnych braci, samotnego wśród ludzi nie udawał.

Zatrzymał się nareszcie odziany w czerń rogaty. Dłonią wolną zmącił mgłę przed sobą, rozganiając jej połacie. Wychylił się Juliusz zza jego ramienia i dostrzegł, co tak wielce diabła frapowało. Kołatka w kształt koziej głowy, co w pysku trzyma pentagram, a cała ze złota, w oczach tylko miała rubiny. Zawieszona tak z początku w nicości, okazała się przytwierdzona do czarnej jako skrawek nocnego firmamentu ściany i czekała na ciepłe demona dłonie. A owa ściana się ciągnęła od wschodu, po zachód, od dna ku wierzchołkowi piekła, co niknął w mgle szarej tumanach. Nie miała ona końca ni początku. Nie z cegieł zbudowana ni drewna. Poddawał się Słowacki w amoku każdej demona decyzji, a nie pytał już o nic, nie chcąc przypadkiem głosu jego posłyszeć gromkiego. 44 pochwycił gwiazdę ze złota i pociągnął, wycinając nagle w ścianie otwór wrotami, a w otworze zaciemnione wnętrze, okadzone przedziwnymi oparami, co jak miód pachną i fijołki, na ścianie wielki, czarny krzyż, co ku dołowi odwrócony, a widok jego prawdziwe wzbudzał w aniele obrzydzenie, witraże po jego bokach pomieszane, żadne szkiełko do drugiego nie pasowało, ani jednego nie szło wzoru odgadnąć. Nie to było ze wszystkiego najwięcej niepokojące... Słojów i naczyń ci było co niemiara, a każde wypełnione po brzegi ludzkimi ślepiami, oczu tysiące, milijony może i nawet, tonące w maziach przedziwnych i wyciągach, zanurzone w wody dziwnej szarości...Słoje się ciągnęły od ściany do ściany, piętrzyły się niemiłosiernie, tylko swój własny ogrom powiększając i cierpień ludzkich wspomnienie rozwlekając w czasie. Wciągnął go 44 do środka, drzwi zatrzasnęły się za nimi, a każde bez wyjątku oko w naczyniach obkręciło się dokoła, by na Juliusza spojrzeć. Przełknął anioł ślinę, wzrok chciał przed widokiem odrażającym skryć, ale nie dało się, naczyń, szkiełek i menzurek było ci tu zbyt wiele, każdy skrawek okrywały one, jaki tylko stał wolny. A więc tu się kryły oczęta dusz umęczonych...

Wnętrze trochę chłodniejsze się zdało, zasię jednak trzask ognia Juliusz posłyszał. Bibelotów wnętrzu brakowało, prócz tegoż przerażającego krzyża z czarnego drewna, nie było niczego. Trzaski ognia okazały się przedziwnym, samoistnie się podsycającym dźwiękiem, co pełzł dokoła komnaty, pod ścianami jako wąż przesuwając swój język. Wszak ognia nie było to w ogóle, ni płomyka, a światło panowało znikome, żadne prawie, same się ściany bowiem skrzyły i pożerały, skąpiąc ciepła... A może jednak błądziły gdzieś płomienie, ale pod spodem, dlatego ich Juliusz nie dostrzegł i odnaleźć żadnym sposobem nie potrafił? Spojrzał anioł pod nogi. A takiego podłoża nie widział nigdy przedtem, może tylko, gdy w przyszłość zaglądał, a i to z rzadka czyniąc, bo wcale ta czynność miłą... Swoje odbicie w nim zoczył, własne swe oczy trwożne, jakby mu widoku oczu było mało i biel piór, zgaszoną nieco przez czerń parkietu. Podniósł głowę. Demon krążył po wnętrzu, a dziwne jego kroki, pokraczne, on sam zgarbiony posępnie i błękitem oczu łypie na wszystek stron. Szkło słojów, za którymi się przesuwała jego zgarbiona postać, zniekształcała całą diablą figurkę, tłamsiła za sobą, mieszając z widokiem ludzkich trzeszczy. Zapukał trzykrotnie w jedną ze ścian i nagle kurz się tumanem uniósł, klapa zaskrzeczała pod jego nogami, z pod podłoża wypełzła figura w czerń odziana i blada jako i tamte cienie zawodzące smętnie. Na głowie jego dziw wyrósł, nie dwa, a trzy aż rogi, jeden krzywy nieco, drugi wpół urwany i przed trzecim sterczący, co to chyba wyrósł niefortunnie obok, zamiast w starego rogu miejsce. Niewidoczne dla kupidyna schody pod podłogą pokonał, wyprostował się i kurz strzepał z czarnych włosów i bródki, ukłonił się zrazu diabłu pięknie i odsunął nieco, robiąc miejsce dla kolejnego mężczyzny, co jako robactwo spod ziemi wyłazi, wije się i plącze wokół nóg swych własnych. Ten włosy miał jaśniejsze i dłuższe nieco, uszy mu zakrywały szpiczaste. I ten, dopełnienie szatańskiego tryptyku, rogi posiadał już w prawidłowej, skromnej liczbie dwóch, choć odmienne nieco. Wprzód wygięte i sterczące. Obaj wyglądali, jakby trwali w uśpieniu pod podłogą tak długo, póki się 44 nie pojawiał... Zastygali, gdy on wychodził z komnaty i budzili się, słysząc nad sobą stąpanie jego kroków.

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicWhere stories live. Discover now