IX - NEX

344 31 18
                                    

Nim podniósł drżące powieki, uczuł pod stopami przyjemną, mokrą od rosy trawę, jaka tylko wiosną urasta na ziemi. W powietrzu zbyt ciepłym i ciężkim niósł się nęcący zapach bzu. Cisza się zdała tylko taka na pozór, wraz się uniosły krzyki ptactwa, mącąc słodycz. Zaniepokojone były czymś, Juliusz oczęta więc odkrył. Diabeł dłoń wyciągał przed się, zaaferowany wielce i łapczywie gęstą, wysoką pokrzywą. Brodził w niej palcami, kącik tylko ust diabelnie wykrzywionych podnosząc.

– Spójrz no tylko, drogi aniele- zaczął. – Jak tu pięknie być może.

– To dziełem Pana.

– Nie wątpię– odparł natychmiast, bez cienia zawahania, potem odwrócił wzrok, wciąż ręki z pokrzyw nie wyjąwszy.– Nie tylko to dziełem jego. Chceszli obaczyć?

Pytał może i diabeł, ale zgody ci on nie potrzebował. Uśmiechnął się obrzydliwie, zęby obnażając, w takt do jęku, jaki się zrazu podniósł, gromem rażąc kupidyna. Co gorsza... Poznał Słowacki ten jęk, pamiętał głosu tembr prosty i szczery. Nie oglądał się na nikogo. Jeszcze nie zdołał strzepnąć z siebie tamtych ciekawskich spojrzeń i duszących oparów palonych ziół, teraz nowa spadła na niego katastrofa. Szedł, nie wiedząc, kiedy nogi jego ruszyć postanowiły, czuł, że podąża za nim ta zmora piekielna, ale nie patrzył, jakoby wzrok nań skierowany obudził zarazę. Knieje i chaszcze zrzedły, z wolna się poczęły rozstępować. Wiedział dobrze amor, kto roślinom wydaje rozkazy zza jego pleców, kto się w ten sposób parszywie ze Stwórcy naśmiewa i jego sług, obdarzonych błogosławieństwem. Lecz nie pora to była na myśli frywolne, bo miał Juliusz obaczyć klęskę swoją bodaj najdotkliwszą.

– Świeć Panie nad jej duszą– burknął Adam, kiedy w miejsce dotarli. Zbyt wiele wydarzyło się, by każdy osobny bólu odłamek chować w oddzielnym puzderku u dna duszy. Kolana kupida zmiękły i kazały mu upaść pokornie. Oto jest scena, o jakiej marzył anioł zapomnieć natychmiast. Jego dzieło najpiękniejsze roztrzaskane bestialsko. Leży martwa, sina już nieco, włosy jej zblakły i w trawę wsiąkły, łącząc się z nią w jedność. Koniuszki ma placów upstrzone malin sokiem. Prócz malin i inna czerwień rozświetla białą jej suknię... Tuż obok klęczy... on. I chwieje się na boki. Błyszczą mu oczy łez pełne. Mamrocze coś sam do się pod nosem. Diabła i anioła pośród drzew nie dostrzega. Sięga po dłoń dziewczyny nieśmiało, jeszcze ma nadzieję chyba. Cóż za strata...

– Alina– wyrzucił z siebie Słowacki, skrzydła mu zadrżały i opadły smętnie. Tak niedawno odkrył ją, w domu pod lasem. Jaśniała, miłości była źródłem nieprzebranym. Czekała na anioła pomoc. I pomógł jej. Grot swej strzały skierował, gdzie trzeba, za drugi cel obierając pastuszka Filona. Mieli ci oni razem skończyć, razem doczekać kresu ziemskiej swojej tułaczki. A tu Alinka, nieboga...

– Cóże twój Bóg uczynił...

– Twoja to sprawka, przyznaj waść– przez zęby cedził Juliusz, pięści zaciskając na ziemi wilgotnej. – Pana obrażał nie będziesz.

– Chciałbym podobne czynić cuda– odparł tamten, głos zniżając jak i siebie całego, by bliżej słuchającego go kupida się znaleźć.– Ale uwierzyć mi będziesz musiał. Nie ja mam taką moc, ani w tym korzyści żadnej, drogi mój. Zesłał śmierć ten, co i życie dał. A wiedział dobrze, że cię to ugodzi w biedne twe serduszko. Bo czuje on to, co względem mnie uczuł, pojmij że to. Czuje inność, której udźwigać zamiaru nie ma. Lepiej się pozbyć, zepchnąć bezskrzydłego, który myślał na sposób własny, umykając anielskim nakazom...

– Milcz! – uniósł się krzyk Juliusza, pięści jego pofrunęły wyżej, zacisnęły się palce na włosach czarnych jako węgliki.

– Takim jak ja pomagać muszę. A tyś mnie podobnym. Ratować się chcę.

– Milcz– zabrakło mu tchu. Co jeśli rację miał, co jeśli Stwórca dosyć ma wybryków młodego kupidyna, wgnieść go planuje w skorupę, w fundament go wcisnąć i zapomnieć, zakazać wymawiania imienia, ochrzcić na nowo tylko liczbą... Filon klęczał, w oczach mu nie gasło uczucie, żar tylko wzmagał i tłamsił, niespełniony; wzrokiem zahaczał o każdy najmniejszy figurki Aliny element. Taka tam spała przymglona, rusałka niemal pośród chmury pierza. Usta czarniejące w pożodze uchylała, jeszcze chcąc zagarnąć życia tchnienie. Na próżno. Zmarnowane kupidyna strzały.

– Gdybyś tylko słyszał, co mówią o twym Bogu ludzie światli, na wieków przestrzeni... Jak zamknięci w celach odgrażają mu, proszą o siły skrawek, by pobratymców ratować... A Pan nie odzywa się, nawet nie próbuje. Ja daję ludziom miłość. Popycham ich k'sobie. Nie zakazuję niczego, daję tylko możliwości... Za tom ukaran. I ty też zostaniesz.

– Łżesz...

– Tylko tyleś gotów odpowiedzieć? – diabeł rogami się ku niemu skierował, światło padało nań zza liści płaczącej wierzby, rozproszone, zamknięte w tysiącach kawałeczków. Nagle przestał być paskudny, jaki był niezaprzeczalnie do tej pory. Dobroć niejaka, łagodność odcisnęła na jego licach, niemożliwa do odczytania. Nie mógł prawdy mówić, w Stwórcy była jedyna prawda... Ale dokoła nikogo, kto mógłby o tym poświadczyć. A Alina martwa pozostawała, gnijąca jej powłoka w ramionach pastuszka.

– Spójrzże raz jeszcze– szepnął szatan, anioł szklane swe od łez oczy powiódł ku dziewczynie na trawie. Przy ustach jej rysowała się zaschnięta stróżka śliny, oczęta jej piękne teraz ukryte, zawinięte jako starożytne zwoje i wbite wgłąb czaszki, bielmem tylko świecąc. Włosy jej poszarzały i wyschły, pierś wklęsła, pozbawiona oddechu. Bezwładne dłonie przybrały na opuszkach kolor więdnącego bzu. Żyły miała czarne i ciężkie, ich nitki przebijały się przez bladą, sztywną skórę, brudząc ją jak plamy atramentu.

– Ja bym nie mógł czegoś takiego... – rozproszył ciszę swym warkotem Adam.

– A kaleczysz ludzi bodaj dotkliwiej, oczu im zabierając.

– Zabieram je, by już nigdy podobnych okropieństw oglądać nie mogli– tak szybko odpowiedział, że był Juliusz skłonny uwierzyć. A taki był cel. Szatan uniósł kącik ust w szyderczym uśmiechu, widząc jego poruszenie. Westchnienie ciche wysypało się kupidynowi z ust, pióra miał nastroszone. Jakąż był gliną plastyczną, wyjątkowo łatwą do obróbki... Jeszcze zdań kilka, a zanurzy się cherubin w plugastwo, jakie mu zgotował Adam. Takie duszyczki był zwodził nie raz i nie dwa. Ta jednak wyjątkowa, bo znacząca. Takiej w kolekcyji nie miał, a zapragnął. Dzień każdy miał być okazją, by Bogu udowodnić swą nad nim wyższość i władzy rozleglejsze pnącza. Chce Adam skusić anioła? Zrobi to. Już raz mu dzieci jego wyprowadził z raju, anioł celem zgoła łatwiejszym, a ile zabawki przy tym.

– Co jeszcze pokazać ci muszę, byś uwierzyć zechciał, aniele? Jak udowodnić mogę, żem nie jest tym złym, a niezrozumianym jedynie? Co chcesz zoczyć jeszcze, by zaufać mym słowom?

– Już nic, już nic nie pokazuj– spojrzał w jego stronę, łez pozbawion, z brwiami ściągniętymi i postacią całą skuloną poddańczo. – Jużem pojął. Już rozumiem...

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicWhere stories live. Discover now