VII - CONFESSIO

285 38 4
                                    

Świat był nieodmiennie prędki. Tak i teraz, Juliusz wczoraj jeszcze opłakiwał Ludwika zakazanym w niebie żalem, a tu raptem znalazł się w piekle z rządcą dusz. Pędziło wszystko przed się, a cugle się Słowackiemu z dłoni omsknęły już dawno i powstrzymać pośpiechu nie umiał.

– Schowajże te skrzydła, bo niezwykle mnie drażnią – burknął diabeł, co się miotał niemiłosiernie, przemierzając pomieszczenie krokami szybkimi, jak wszystko, co się zdołało wydarzyć. A wprawny był i krok jego prędki, zgrabnie słoje wymijał, żadnego bodaj ni łokciem nie trącając. Nieporadnie za nim słudzy podążali na cieni kształt. I może tymiż by byli, gdyby tu choć odrobinę zagubionego światła wpuszczono. Juliusz nie odparł niczego, nawet nie westchnął, skrzydła swe zachowując w niezmienionej postaci. Nie miał zamiaru uginać się. Już raz pękł, przed kilkoma chwilkami, to miał być ostatni jego taki wybryk. W głowie wzywał boskiego imienia. Znał Słowacki historyji kilka o tym tutaj, a wszystek zasłyszane ukradkiem. Zły był ci on i nie ma możliwości, by było inaczej. A Juliusz złemu podległy nie będzie nigdy, bodaj sczezł, jako ludzie czynią.


Pamiętał, jak raz, kuszony grzechem, zatrzymał się pod jednymi z drzwi tysiąca w niebie. Może jedne z wielu, jednakoż odróżniały się od pozostałych. Podczas gdy inne wiecznie niemal uchylone, spraszające do się pozostałych aniołów, ta para konkretna zatrzaśnięta na wieki bodaj. Kłódka pod kłódką, rygle we drzwiach i kołatka zerdzewiała, bo i komu pukać doń nie było. Bez ustanku się spod tychże drzwi szpary dobywała muzyka, najróżniejsza, zmyślna, fikuśna; harfy szarpane struny odbijały od się i zanosiły w górę melodię kojącą, tak niebiańską, jak i niebo całe. Zatrzymał się więc Juliusz pod tymi drzwiami, tymi, co do anioła imieniem Fryderyk należały, a fridu stoi jako opieka, richi  zaś jako potęga. I takiż Fryderyk był. Opiekuńczy, potężny...względem siebie jeno. Od świata odizolowany tymiż wierzejami, nigdy stopy jego nie spoczęły na ziemi, oczy jego nigdy nie zoczyły człowieka... Powiadano w niebie, że znał Fryderyk diabła, zanim ten upadł. Że obaj darzyli się wielkim szacunkiem, zawsze miłym się słowem i imieniem Boga witając w świątyni progu. Mówiono też, że wymyślił to, czego nie powinien był. Że zesłał on na diabła klęskę ostateczną, a od tamtej pory nosa z komnaty swej nie wychylił. O cóż chodziło, co nie nowe, Juliuszowi nie powiedziano. Sam więc dowiedzieć się pragnął. Dłoń podnosi i w pięść zaciska, jasne, długie korytarze jak zawsze opustoszałe, po nich niosło się tylko echo kroków dalekich i miękkich. A odczekać musiał swoje, skoro tyle miał Fryderyk do odkluczenia. Wreszcie zdziwiona, zmęczona twarz się pojawia w szparze, włosów ciemnych loki okrywają podkrążone jakosi tak po człowieczemu oczy, muzyka zamiera... I nie zdobył się Słowacki na ust uchylenie, oczy zaraz spuszcza i wbija we własne dłonie, co zacisnęły się na suknie. Nie podniósł już oczu. Trudno patrzeć w niemal swe lustrzane odbicie; bo tak Juliusz, jak Fryderyk, obaj oni byli samotności ofiarami. Milczeli więc zgodnie, rozumiejąc się bez najmniejszego ze słów. I jeden i drugi sny mieli jednakie i pragnęli tegoż samego... Uczucia. Byli jak brat z bratem, odnalezieni na końcu korytarza.


– Niestraszne ci moje towarzystwo – głos diabelski go wyzwala ze wspomnień potopu.

– A czego tu obawiać się? –odrzekł natychmiast kupidyn, cudem zdobywając się na przyodzianie w resztki dumy. – Cieniem jesteś, takim jak te duszyczki biedne za ścianą. Nieszkodliwy a głośny.

– Czyżeś nie słyszał, do czegom ja zdolen?

– Słyszałem, żeś ukarany zsyłką. Chyba twoja wszechmoc nie jest taka wszechmocna.

– Jakże mi żal ciebie, młodyś i głupi... – Adam zatrzymał wreszcie swój szaleńczy pochód. A zwierzę wciąż przypominał, nerwowe i w spazmach się panoszące od kąta w kąt, jako tamten pies łaził bezustannie, do teraz. Para diabłów syknęła zza zębów zgodnie, podobna do węży.

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicحيث تعيش القصص. اكتشف الآن