Rozdział 1 - Nie igraj z ogniem

183 17 9
                                    

Wytarłam kufel i odłożyłam na moment szmatę. A raczej niedbale rzuciłam ją w stronę tak zwanych „wieszaków". Nalałam sobie zimnego piwa do kubka dla personelu i napiłam się. Mały plus pracowania na nocne zmiany.

Pomimo różnych negatywnych aspektów, klimat samej knajpki był naprawdę przyjemny. Znajdowała się praktycznie w centralnej części Londynu, dokładniej - na tętniącym życiem Soho w West End.

Odkąd pracowałam w Hoxton i miałam okazje spędzić na tych ulicach więcej czasu, zaczęłam nabierać coraz większej sympatii do hipnotyzującej dzielnicy. To miejsce nigdy nie milkło, nie gasło ani na chwilę, rozpraszało tylko kolory na wszystkie strony wśród tych wąskich uliczek, gdzie można było na jednej nodze przeskoczyć z jednego końca krawężnika na drugi.

W jednej wielkiej eklektycznej mieszance restauracji, klubów nocnych i sklepów, każdy mógł odnaleźć siebie.

W dzień małe kafejki wręcz zachęcały do zawitania w skromne progi. Kwiaty opadały ze ścian budynków na ulice niczym włosy na ramiona miasta. Siadając przy stoliku z kubkiem kawy, wdychając cudowną atmosferę, można było uwierzyć, że jest się częścią tego miejsca i poczuć, jakby żyło się tu zawsze.

Po zmroku za to, gdy człowiek zostawiał za sobą pracę i problemy, rozsiadał się wygodnie przy kieliszku, wszystko nabierało innego wymiaru. Wśród tego tłumu, zbierającego się na ulicach, oddychającego jak jeden organizm, widać było tylko poruszające się cienie, tańczące niekoniecznie w rytm muzyki, prześlizgujące się pomiędzy światłem. Od baru do baru. W tym miejscu nie można było poczuć się przytłoczonym, wręcz przeciwnie. Gdy zamkniesz oczy, pochłonięty tą magią, od ulicznej muzyki w tle głośniejsze jedynie było bicie własnego serca i rozsądek, który podpowiadał, że już czas do domu...

A poza tym w Hoxton mogłam pić kiedy chciałam, palić - byle po drugiej stronie lady - i w sumie robić co tylko mi się podobało. Żyć nie umierać.

Zazwyczaj pracowaliśmy na zmianie conajmniej we dwójkę, żeby łatwiej było wszystko ogarnąć. Wiadomo co dwie pary rąk, to nie jedna. Tej nocy byłam jednak sama. I zmęczenie łapało mnie już do tego stopnia, że zachwyt, który czułam zazwyczaj po skończonej zmianie, wychodząc na zatłoczone ulice, gdzieś się ulotnił. Tak samo jak i chęci do dalszej pracy. Nogi wrastały mi w tyłek od ciągłego stania lub ganiania pomiędzy stolikami. Nie zapominając oczywiście o skurczu mięśni twarzy, którego nabawiłam się od wymuszania uśmiechu. A serwowanie alkoholi dla pijanych typów, rzucających do ciebie tekstami jak do taniej dziwki, nie było marzeniem.

Czego nie robi się żeby przeżyć, prawda?

Do tego pogoda wcale nie sprzyjała pozytywnemu nastawieniu. Za oknem siekało i to naprawdę dość mocno. Deszcze ostatnimi dniami naprawdę dawały w kość. Okej, był luty i można było się tego spodziewać. Tym bardziej, gdy słońce zaszło za horyzont i nic nie ocieplało chłodnego powietrza.

Stukałam palcami w blat, zerkając co chwile na zegar. Czas mijał nieubłaganie wolno. Miałam nadzieję, że minęło chociaż dziesięć minut, niestety dłuższa wskazówka zdążyła jedynie raz okrążyć tarczę.

Ziewnęłam, oparłam się plecami o ściankę i zaczęłam masować rozbolałe skronie. Dochodziła trzecia w nocy, co oznaczało, że ostatni klienci powoli zaczynali wychodzić. Całe szczęście - właśnie kończyła się moja zmiana. W innym razie musieli by mnie chyba wyciągać z knajpy w czarnym worku. Byłam wykończona.

Have I lost the game? / cz. 1 |ZAKOŃCZONE| Where stories live. Discover now