Rozdział 2 - Bogacze

159 16 20
                                    

Kochałam poranki. Kochałam mieć na pierwszą zmianę. Kochałam to uczucie kiedy idziesz spać i budzisz się nagle, mając wrażenie, że dopiero przed chwilą zamknąłeś oczy. A tak szczerze? Walić poniedziałki, serio. Po weekendzie spędzonym na leniuchowaniu, ledwo zmusiłam się do wstania z łóżka. Miałam ochotę rzucić to wszystko i po prostu zostać w domu. Ale nie mogłam. Potrzebne mi były pieniądze.

Koniec końców, pokonałam lenia i ruszyłam nastawić czajnik. Moje mieszkanie, jeśli tak mogłam je nazwać, nie było zbyt duże. Wynajmowany pokoik miał może piętnaście metrów kwadratowych i dzielił przestrzeń z kuchnią. A raczej małym segmentem składającym się z kilku szafek, zlewu, kuchenki gazowej i lodówki. Ale czego innego można było się spodziewać po lokum nad pubem?

Piętro rozciągało się na całą długość lokalu i znajdowało się tu jeszcze sześć pokoi. Wystrój był dość mocno osadzony w stylu vintage. Kremowe skórzane kanapy, z dużymi poduchami, blade, postarzałe, drewniane meble, obrazy na ścianach, oklejonych kwiecistymi tapetami i grubo plecione dywany. Nawet lampki na stolikach nocnych idealnie wpasowywały się w klimat retro.

Nie było to wymarzone miejsce, patrząc na to, ilu ludzi kręciło się tu oprócz mnie, ale póki miałam gdzie spać, nie narzekałam.

Przekręciłam gałkę starego radia tak, żeby grało delikatną muzykę i uśmiechnęłam się na dźwięk przyjemnej melodii, która po chwili wypełniła pomieszczenie. Nie czekałam długo na wodę. Zalałam kawę, usiadłam na parapecie i zerknęłam na zegar ścienny. 5:30. Dzień dobry, kochany, cudowny dniu. Jaki socjopata zmusza do wstawania o tak nieludzkiej porze?

Weekend się skończył a ja wróciłam do starej, szarej monotonii. Od mojej kłótni z Acem, a raczej od tego gdy całkiem niespecjalnie powiedziałam mu prosto w twarz, żeby kulturalnie usunął się z mojego życia, nie odzywaliśmy się do siebie. Spełnił moją prośbę. Nie pisał, nie dzwonił, nie próbował się ze mną skontaktować. A ja coraz więcej myślałam o tej chorej sytuacji, w której się znaleźliśmy. Przysięgam, nie chciałam tego wszystkiego. Gdyby chociaż w pewnym stopniu zmienił swoje nastawienie i dobierał inne słowa, ja także nie działałabym pod wpływem emocji. A może się nie myliłam? Może właśnie tak wyglądał początek końców i powinnam była po prostu przestać o nim myśleć i wziąć się za siebie?

Na podwórku robiło się coraz jaśniej a ja miałam coraz mniej czasu. Zgasiłam peta i poszłam wziąć szybki prysznic. Miałam nadzieję, że chociaż on trochę mnie rozbudzi, ale na marne. Wiedziałam już od początku, że tego dnia będę umierać. I wcale mi się to nie podobało.

Nie, nie szłam do pracy pieszo przez milionowe uliczki miasta. Wystarczyło, że zamknęłam za sobą drzwi i zeszłam po schodkach na parter.

Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni - pomyślałam i udałam się prosto na zaplecze.

Zanim spytacie, dlaczego pracujemy w barze na porannej zmianie? Otóż Philip jakiś czas temu stwierdził, że zwiększy przychód, otwierając pub w dzień jako kawiarnie. Dzięki temu rzeczywiście zebrał sporą liczbę nowych klientów, a my mieliśmy dodatkowo płatne godziny.

Zerknęłam w stronę jego biura. Uchylone drzwi, które mogłam dojrzeć zaraz za wejściem na zaplecze wskazywały na to, że kolejny raz utknął tam zamartwiając się nad losem knajpki. Był dla mnie jak przyszywany ojciec i patrzenie na to, jak stres dosłownie go zjada, stawało się coraz cięższe. Chciałam mu pomóc. Chciałam, żeby w końcu odetchnął. Nie wiedziałam tylko w jaki sposób mogłabym to zrobić. Mój układ z nim i tak polegał na wzajemnym wsparciu. Pracowałam na swoje utrzymanie, poza tym pomagałam mu właściwie we wszystkim. We wszystkim w co chciał mnie wtajemniczać, oczywiście. Chociaż nie byłam wykształcona w finansach czy zarządzaniu, często zajmowałam się wszelkimi sprawami dotyczącymi kosztów działalności. Podczas gdy on ogarniał formalnościami związanymi z prowadzeniem lokalu, utrzymywaniem kontaktów z dostawcami, ustalaniem grafiku pracy zespołu, ja często przeliczałam z nim faktury, przyjmowałam wcześniej umówione dostawy, nadzorowałam poziom stanu magazynowego i ogarniałam inne rzeczy typu standard VAT. A czasami po zamknięciu pubu, siedzieliśmy przy winie i omawialiśmy, jak to McMillan nazywał, „kierunki rozwoju w oparciu o potrzeby klientów". Oczywiście byłam w tym wszystkim razem z nim tylko do momentu w którym zaczęły pojawiać się problemy. Potem słyszałam już tylko, że poradzi sobie sam.

Have I lost the game? / cz. 1 |ZAKOŃCZONE| Where stories live. Discover now