Rozdział 4: But with the beast inside

588 43 0
                                    

  Podniósł się do siadu z wrzaskiem. Na jego czole pojawiły się krople potu. Oddech miał przyspieszony, jakby co najmniej przebiegł maraton. Po chwili szoku doszły do niego wydarzenia, jakie zapamiętał. Odruchowo wsadził ręce pod bluzkę, dotykając się po brzuchu, gdzie powinna być rana. Właśnie. Powinna. Nie było po niej śladu. Nawet blizny.

  Złapał się za bolącą skroń. W głowie rodziło mu się mnóstwo pytań. Jakim cudem przeżył? A może to był tylko sen?

  Pokręcił głową. Ból był zbyt realistyczny i dobrze go zapamiętał. Zagryzł dolną wargę. Wstał z posłania. Rozejrzał się dookoła. Znajdował się w małej celi. Jedynym meblem było łóżko, nie licząc wiadra, które stało w rogu pomieszczenia i służyło do załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych.

  Chwiejnym krokiem podszedł do krat, które wyglądały na korytarz. Złapał za pręty, po czym odskoczył od nich jak poparzony. Spojrzał na swoje dłonie. Były czerwone, a w niektórych miejscach widniały bąble. Ku jego zdziwieniu zniknęły w mgnieniu oka, pozostawiając po sobie ulotne wspomnienie.

  – To niemożliwe... – szepnął. Uniósł wzrok na kraty. Przez grubą warstwę brudu nie było widać, że zostały zrobione ze srebra. – To niemożliwe!

  Upadł na kolana. Czuł jak pierwsze łzy spływają po jego policzkach. Przejechał językiem po linii zębów. Gdy poczuł wybrzuszenia w miejscu kłów, jeszcze bardziej zaniósł się płaczem. Nie mógł pojąć, że stał się wampirem. Bezlitosnym stworzeniem.

  Nawet nie zauważył, kiedy przed jego celą ktoś się zjawił i wszedł do niej. Dopiero szarpnięcie wybudziło go z tego transu. Spojrzał pół przytomnym wzrokiem na wampira. Ten wydał mu się znajomy. Nawet bardzo znajomy. Miał krótkie, platynowe włosy i granatowe oczy, które nie wyrażały żadnych emocji. Były puste.

  Mężczyzna skuł ręce Laurentego. Zaczął go prowadzić w stronę wyjścia. Ich kroki odbijały się echem od pustych ścian. Nieprzyjemny odór drażnił jego nos i chciał zmusić do wymiotów. Kątem oka zerknął na mijaną celę, w której ktoś przebywał. Wyglądał jak żywa śmierć.

  Weszli po schodach, mieszczących się na końcu korytarza, a następnie przeszli przez ogromne drzwi. Trafili do wielkiej sali, gdzie kręciło się mnóstwo osób. Na sam ich widok Laurenty lekko się spiął. Wampir musiał go popchnąć, żeby zmusić go do dalszej drogi. Przez to o mało się nie przewrócił. Posłał mu złowrogie spojrzenie, jednak jego oprawca zignorował to. Po prostu prowadził go dalej.

  Zaprowadził go na balkon z rzędem drzwi. Wampir wepchnął go do ostatniego pomieszczenia, które przypominało najzwyklejszy w świecie gabinet. Na środku stało biurko zawalone papierami. Jedna ze ścian była lustrem. Laurenty spojrzał na swoją sylwetkę, która wyglądała w miarę normalnie, z wyjątkiem oczu. Te błyszczały zjawiskową, krwistą czerwienią.

  – Siadaj – polecił wampir.

  Laurenty bez żadnego sprzeciwu zajął krzesło przed biurkiem. Obserwował, jak mężczyzna kręcił się po gabinecie, aż w końcu raczył usiąść w swoim fotelu. Sprzątnął część bałaganu. Założył nogę na nogę. Chwycił za notes i długopis, które bez problemu odnalazł w ten stercie kartek.

  – Pewnie masz sporo pytań – zaczął wampir. W odpowiedzi otrzymał niepewne skinienie głową. – Więc pytaj.

  – Gdzie jestem? – zapytał. To było pierwsze, co mi przyszło do głowy i wydawało się być przydatną informacją.

  – W miejscu, z którego nie ma ucieczki, więc nawet nie próbuj – wyjaśnił, odczytując niedoszłe intencje Laurentego. Chłopak tylko westchnął i spuścił wzrok na swoje skute dłonie.

  – A dlaczego jestem wampirem? – zadał kolejne pytanie, nie mając odwagi podnieść wzroku.

  – To był jedyny sposób, żebyś przeżył. Miałeś marne szanse, ale się udało. I nie myśl sobie, że to z altruizmu. Wręcz przeciwnie. Zależy mi tylko na informacjach dotyczących waszej armii – powiedział. Pstryknął długopisem. Przyłożył do go papieru, gotów zapisać wszystko, co wiedział ten dzieciak.

  Minuty mijały, a żadne słowa nie opuściły ust Laurentego. Siedział spięty. Wciąż patrzył na swoje ręce. Tak naprawdę nie miał pojęcia o armii. Nie znał żadnych szczegółów.

  – Mów do cholery! – wrzasnął wampir, uderzając dłonią w biurko. Laurenty drgnął, jeszcze bardziej się spinając, o ile to było możliwe. Czuł jak oczy naszły łzami.

  – Nic nie wiem... – szepnął.

  – Może tak trochę głośniej – warknął wampir.

  – Nic nie wiem – powiedział na tyle głośno, na ile pozwalał mu łamiący się głos.

  – Jesteś pewien? – zapytał. Nachylił się, niemalże kładąc się na blacie biurka. Złapał za twarz Laurentego jedną dłonią, wbijając palce w jego policzki. – Jesteś zdany na moją łaskę. Jeśli będziesz grzecznie mówić, to nic ci się nie stanie, ale w każdej chwili mogę zmienić twój pobyt tutaj w istne piekło. Będziesz skomlał o śmierć, ale nie umrzesz. Wiesz dlaczego? Bo przemienieni są nieśmiertelni dopóki nie napiją się krwi. To jak będzie? Będziesz grzecznie mówił?

  – Na prawdę nic nie wiem... – załkał. Z trudem powstrzymywał łzy, które wbrew jego woli zaczęły płynąć po jego policzkach. – Uwierz mi, proszę...

  Wampir puścił go. Oparł się o swój fotel, wycierając rękę w bluzkę. Laurenty skulił się. W kółko powtarzał, że nic nie wie. Trząsł się ze strachu i płaczu, niemal dławiąc się własnymi łzami. Dostał ataku paniki, a wampir tylko patrzył na ten lament z bezdusznym wyrazem twarzy.

  – Uspokój się – westchnął z irytacją. – Zrozumiałem za pierwszym razem.

  Jego słowa w żaden sposób nie podziałały na cierpiącego Laurentego. Mimo to uniósł wzrok na mężczyznę. Pociągnął nosem, który szybko wytarł rękawem, co nie należało do zbyt prostych czynności.

  – Może wiesz, dlaczego wysyłają na pole bitwy wystraszone dzieci? – zapytał, patrząc prosto w oczy nastolatka.

  – Bo brakuje im ludzi do walki... – wydukał po chwili ciszy. Zacisnął dłonie na kolanach, upuszczając na nie spojrzenie. Przez krótki moment poczuł się jak zdrajca swojej rasy, do której już nie należał. Chociaż ta informacja nie była niczym konkretnym, to i tak wywołała w nim te dziwne odczucia.

  – Interesujące – mruknął do siebie wampir, zakrywając usta dłonią. Obrócił się na fotelu i złapał za pudełko chusteczek, mieszczące się na parapecie. Wrócił do Laurentego i podał mu opakowanie, wcześniej go nim trącając.

  Laurenty wytarł łzy, wydmuchał nos. W miarę się uspokoił. Zgniatał w dłoniach mokrą, praktycznie rozpadającą się chusteczkę.

  – Co się ze mną stanie? – spytał cicho.

  – Wkrótce się okaże – stwierdził. Wstał ze swojego miejsca. – Pora wracać do swojej celi.

  Laurenty niezbyt chętnie wstał. Nie chciał tam wracać. Tam było zimno, mokro, a do tego strasznie. Jednak nie zamierzał się sprzeciwiać. Groźba wampira wystarczająco na niego wpłynęła. Bez względu na swoje marne położenie chciał przeżyć. Nawet jeśli miałby zostać zdrajcą swojego ludu, którym w pewnym sensie się stał.

  Znów byli w tej ogromnej sali, gdzie kręciły się dziesiątki, a może nawet setki wampirów. Szli do drzwi, prowadzących do lochów, gdy nagle ktoś ich zatrzymał.

  – Severy, masz chwilę? – zagadał do niego jakiś wampir, który z ciekawością spojrzał na Laurentego. Chłopak odwrócił od niego wzrok i zaczął rozglądać się po sali.

  Dostrzegł szklane drzwi, przez które ciągle ktoś wchodził lub wychodził. Uśmiechnął się pod nosem, gdy dotarło do niego, że to wyjście z budynku. Szczęście nie trwało długo. Tamte drzwi, zresztą jak większość w tym miejscu, można było odblokować kartą dostępową.

  Spojrzał kątem oka na Severego, który mimo prowadzonej rozmowy, czujnie obserwował Laurentego. Wampir musiał mieć swoją kartę. Tylko jak miał mu ją ukraść? Z drugiej strony, czy nie za wcześnie zaczął planować ucieczkę?

/Piosenka z mediów: "Demons" – Imagine Dragons/

Artificial Vampire |Boys Love|Where stories live. Discover now