rozdział dwudziesty szósty

1.9K 116 141
                                    

– O nie - jęknęłam, widząc żwawo podążającego w moim kierunku ze swoją prywatną obstawą Roberta i aż przystanęłam na samym środku warszawskiego lotniska z walizką u boku. – Błagam, tylko nie oni.

W ślad za moim szwagrem niczym w jakimś niskobudżetowym amerykańskim filmie akcji kroczyli Cash, Nico i Wojtek, wszyscy odziani na czarno, w skórzanych kurtkach i okularach przeciwsłonecznych, wyglądając jak grupa półmózgich karczków, a do pełnego efektu brakowało im jeszcze tylko wybuchającej za plecami bomby atomowej. Ludzie mijali ich ze zdezorientowaniem wymalowanym na twarzach, ale zdaje się, że nawet to nie przeszkodziło czwórce tych przygłupów zachowywać się tak, jakby ich uroczysty pochód przez strefę przylotów był odtwarzany w zwolnionym tempie. Nicola, niedoszła tap madl polskiej reprezentacji, zarzucił grzywą jakby właśnie dostał skrętu szyi, Matty wpakował ręce do kieszeni, zapewne podśpiewując pod nosem którąś z piosenek Miley Cyrus, Szczęsny w swoim ukochanym kapłańskim biurecie ostentacyjnie wydmuchał wielki balon z ulubionej różowej gumy Orbit, ale zdecydowanie najbardziej reprezentacyjnie z nich wszystkich wyglądał Robert, ubrany w ortalionowe spodnie dresowe, naciągnięte na ich nogawki długie skarpety z wzorem w sushi i koszulkę z napisem dawca orgazmów.

Chałupy welcome to, tararara! - wydarł się Zalewski, układając ręce na kształt tuby. – Bahama mama luz!

– Warszawa dzika, dawno odkryta - wtórował mu Wojtek, odprawiając wokół mnie swoje tańce plemienne, a stojący u jego boku Matty zaczął twerkować w rytm nieistniejącej muzyki. – Chałupy welcome tooo!

– Pucio henzap! - zawołał Cash, a skala mojego zażenowania wręcz wyskoczyła w kosmos.

– Boże, co za wstyd! - pisnęłam, kiedy mój kochany szwagier uniósł mnie razem z walizką ponad ziemię i obrócił kilka razy tym samym przyciągając zdeprymowane spojrzenia mijających nas staruszek, a wypite chwilę wcześniej w Starbucksie frappucino aż podeszło mi do gardła. – No puśćże mnie już!

– Przyznaj, że tęskniłaś za swoimi ulubionymi wujkami! - zaszczebiotał Wojtek, gdy wreszcie bezpiecznie stanęłam na ziemi. – Jaka się z ciebie pannica zrobiła, patrzcie no!

– Nie widzieliśmy się jakieś dwa tygodnie - bąknęłam skołowana jak koń na światłach, gdy Szczęsny na spółkę z Nicolą zaczęli tarmosić mnie za policzki niczym te dwie wstrętne ciotki z miasta, które każdy z nas ma w rodzinie. – A my dwa dni - dodałam, obarczając Roberta krytycznym spojrzeniem. – Och, dajcie mi już święty spokój!

– A kto to jest taką marudną dziewczynką? - bawiący się wyśmienicie Nicola pisnął mi nad głową tak głośno, że aż zalgło mi w uchu. – No kto?!

– Jak zaraz dostaniesz w łeb, to ci się oranżadą z komunii odbije - sarknęłam, zapinając zamek swojej bluzy pod samą szyję, ponieważ pogoda panująca o tej porze w Warszawie znacznie różniła się od tej, do której przywykłam w Hiszpanii. – Jestem głodna, jedźmy na maczka.

– Mamy maczka w domu - cmoknął Robert tonem każdej szanującej się Matki Polki i chwycił za rączkę mojego bagażu. – Babcia Zośka uruchomiła produkcję knedli kiedy tylko dowiedziała się, że wracasz. Odwołali ci zajęcia na uczelni?

– Coś w ten deseń - rzuciłam wymijająco, bo gdyby mój szwagier dowiedział się, że odwołałam je sobie sama, natychmiast wpakowałby mnie w pierwszy lepszy samolot powrotny do Hiszpanii z biletem w jedną stronę w zębach. – Impreza się udała?

Było to jednak tak samo głupie pytanie jak to, czy nasza Zocha robiła najlepsze knedle w całej pieprzonej Warszawie. Z racji zbliżającego się przed meczem towarzyskim z Albanią zgrupowania i powrotu do Polski skoro świt, wieczór panieńsko-kawalerski Mii i Matty'ego rozpoczął się już przed południem, a przynajmniej tak właśnie wynikało z systematycznie zdawanej mi przez Nicolę relacji. Zdaje się, że okulary przeciwsłoneczne na ich nosach, poza dodaniem tym półgłowkom iście gangsterskiego wyglądu rodem z Kilera, spełniały jeszcze jedną zasadniczą funkcję. Kiedy zaś tylko wyszliśmy na zewnątrz, z nieba lunął chłodny marcowy deszcz, a cała czwórka, ściągnąwszy swoje bryle z nosa jak jeden mąż schowała się pod pożyczonym od Klary parasolem z wizerunkiem Sky z Psiego Patrolu, o mało nie parsknęłam śmiechem widząc ich sine cienie pod oczyma. Wszyscy wyglądali tak, jakby walili wódę prosto do żyły przez równy tydzień, choć dobrze wiedziałam, że by stawić się na poranny trening z nietolerującym nawet pięciominutowego spóźnienia Santosem musieli być trzeźwi jak szpaki na wiśni.

czynnik miłości | pedriOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz