rozdział dwudziesty dziewiąty cz. II

1.6K 104 99
                                    

Tego dnia mijało właśnie pół roku odkąd od jutra zaczynałam biegać, a moja kondycja nałogowego palacza po wylewie i dwóch udarach zdawała się tylko potwierdzać fakt jak bardzo nie pasowałam do klanu wybitnych sportowców, nazywanych również moimi krewnymi. Począwszy od dziadka, dwukrotnego medalisty kraju w boksie, poprzez mamę będącą zapaloną miłośniczką joggingu, kochającego się w siatkówce tatę oraz siostrę i szwagra, razem ze swoimi słynnymi kulkami mocy stanowiących idealny dowód na to, że faktycznie można zaczynać dzień od porannej przebieżki, matchy i garści suplementów od Ann wspomagających przemianę materii. Można, ale po co?

Sami rozumiecie, historia miłości do wszelkiego rodzaju wysiłku fizycznego w mojej rodzinie była długa i zdaje się, że kończyła się właśnie na mnie. To ja w liceum wypisywałam sobie lewe, bazgrane na kolanie zwolnienia z wfu, to ja symulowałam okres pięć razy w miesiącu i to ja dostawałam zadyszki już po przebiegnięciu trzystu metrów.

Kiedy Ania pod naciskiem naszej mamy zaprosiła mnie na swój obóz w Starej Wsi, dzień wcześniej biegałam rozgogolona po warszawskich klubach tylko po to, by z samego rana kaszleć jak stary gruźlik, ponieważ jedynie to było w stanie uratować mnie od zdechnięcia na macie podczas sesji ćwiczeń z pięcioligowymi celebrytkami lansującymi się tam w swoich nowych strojach od Oceans Apart. Nicola wielokrotnie wznosił za mnie modły do nieba twierdząc, że zamiast gotować jak jego mama, kopcę fajki jak jego ojciec. Swego czasu jedna z moich szafek była pełna wkładów do zniczy, bo kupując papierosy w osiedlowym sklepie, w którym pracowała najlepsza przyjaciółka Katarzyny, musiałam kitrać się z nimi pod przykrywką pójścia na grób ciotki Grażyny, która nawiasem mówiąc miała się bardzo dobrze i - jak się później okazało - regularnie wymieniała się na Facebooku z panią Iloną obrazkami życzącymi smacznej kawusi i miłego dnia.

Byłam prawdopodobnie najmniej usportowioną osobą w całej naszej rodzinie i jak tylko możecie się domyślać, raczej nie był to powód do dumy - zwłaszcza kiedy przyszło mi zasuwać szpitalnymi schodami aż na ósme piętro, bo winda z jakiegoś powodu odmówiła mi posłuszeństwa. Docierając wreszcie do drzwi nacisnęłam dzwonek, a kiedy ustąpiły mi one z cichym zgrzytem, z językiem ciągnącym się do kolan chwyciłam za klamkę i otarłszy z czoła kropelkę potu pewnym krokiem ruszyłam do dyżurki, tym samym przeszkadzając siedzącej tam pielęgniarce w popijaniu kawy w uroczym kubku z napisem Najlepszy tata na świecie.

Wcale nie zdziwiłam się, że Marienne, jak głosiła platkietka przypięta do jej różowego fartucha, spojrzała na mnie jakbym urwała się z choinki - zdyszana jak po przebiegnięciu podwójnego maratonu, w roztrzepanych, związanych w niechlujnego koka włosach i z rozmazanym pod oczyma tuszem do rzęs musiałam wyglądać raczej średnio atrakcyjnie. Na moją niekorzyść przemawiał również fakt, że wciąż miałam na sobie meczową koszulkę z imieniem mojego chłopaka na plecach, a kobieta spoglądając to na nią, to na mnie, odstawiwszy kubek na podkładkę pretensjonalnie skrzywiła się, nawet nie dając dojść mi do słowa.

– Przepraszam, chciałam zapytać tylko...

– Lalka, masz pół minuty żeby zniknąć mi z oczu, albo chłopcy cię wyprowadzą.

– Co? - ciężko dysząc ścięłam brwi i dopiero w tamtym momencie zauważyłam dwóch wielkich, barczystych i z pewnością ważących trzy razy tyle co ja facetów w ciemnych garniturach, stojących przed wejściem do sali numer pięć.

– Pstro - cmoknęła, nawijając sobie pasmo kruczoczarnych włosów na wściekle różowego tipsa. – Fanów nie wpuszczamy.

– Ale...

– Tylko rodzina.

– Nie jestem fanką! - fuknęłam. – Znaczy się w zasadzie nią jestem, ale...

czynnik miłości | pedriOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz