Prolog

278 12 5
                                    

Życie w rodzinie Halley'ów nauczyło mnie jednej najważniejszej rzeczy. Zawsze, ale to zawsze musisz liczyć na siebie. Nie ważne co zrobisz, możesz mieć pewność, że nikt po główce cię nie będzie pieścić, powtarzając jaka ty nie jesteś wspaniała. W rodzinie takiej jak moja musisz być idealna. Jeśli chcesz cokolwiek osiągnąć i być szanowaną musisz być nieskazitelna. Doskonała. Perfekcyjna. Musisz zasłużyć na dobre traktowanie. Jeśli coś spieprzysz, możesz mieć pewność, że nikt nie da ci spokoju. Będą cię prześladować, byś w końcu zrobiła coś dobrze.

Halley'owie od pokoleń byli szanowaną rodziną w całym Denver. Każdy ich znał, budzili respekt, a u niektórych nawet strach. Nic bardziej mylnego, ja sama się ich bałam. Byli nieobliczalni. Szli po trupach, by tylko pokazać się z jak najlepszej strony. Żeby tylko nadal ich uwielbiano. Żeby nadal pozostali liderami. Trwali w cholernie toksycznym wyścigu z podobnymi, równie porąbanymi, obrzydliwie bogatymi rodzinami. A w tym mieście było takich wiele.

Denver słynęło z inwestycji. Było jednym z tych miast, w których cała śmietanka spotykała się kilka razy w miesiącu, by wychwalać się swoimi osiągnięciami. Wiele razy byłam na tak organizowanych eventach, na których nie słyszałaś nic innego jak pochwałki. Nie lubiłam w nich uczęszczać, ale musiałam. W końcu ja też byłam jedną z takich inwestycji.

Rodzice wykładali na mnie grube pieniądze, abym miała wszystko co najlepsze. Prywatna szkoła, która na pierwszym miejscu stawia naukę i rozwój. Pływanie, na które muszę uczęszczać i pokazywać, że jestem w nim najlepsza. I te cholerne bale, na których muszę być, uśmiechać się szeroko i pokazywać jaka ja jestem wdzięczna za wszystko co otrzymałam. W rozmowach musiałam chwalić rodziców, mówić jacy to oni nie są wspaniali. A wcale przecież tacy nie byli.

Cała rodzina Halley'ów taka nie była. Byliśmy jak najpiękniejsza róża. Na zewnątrz pokazywaliśmy się z jak najlepszej strony, udawaliśmy idealną rodzinę, na której trzeba się wzorować i, której każdy powinien mam zazdrościć. Tak o nas mówiono, tak nas wychwalano. Kiedy nas podziwiano robiliśmy wrażenie, ale gdy zamykaliśmy się w czterech ścianach, zamienialiśmy się w potworów. W środku byliśmy zepsutym ludźmi, którzy nie potrafią funkcjonować. Jedno złe dotknięcie, posunięcie, a kuliśmy swoimi kolcami, podobnie jak róża. Niby nas uwielbiano, a jednak nienawidzono.

Wiele razy przejechałam się na rodzicach. Zbyt wiele razy pokazali mi swoje prawdziwe oblicze. Raz udawali kochające się małżeństwo bez żadnych wad, aby później wrzeszczeć na siebie przez długie godziny i wypominać błędy z przeszłości. Mi też to robili. Wrzeszczeli, krzyczeli. Nigdy mnie nie uderzyli, chociaż wiele razy myślałam, że to uczynią. Oni tylko ranili słowami. Dobrze wiedzieli co powiedzieć, by mnie zabolało. A jeszcze lepiej wiedzieli jak mnie ukarać za ,,zło", które rzekomo wyrządziłam.

Tak było i tym razem. Znowu uciekłam ochroniarzowi oraz kierowcy. Dziarskim krokiem szłam przed siebie, gapiąc się w lokalizator w telefonie. Dzięki niemu wiedziałam, gdzie byli. Umiejętnie przed nimi uciekałam, dobrze wiedząc co będzie, gdy mnie złapią. Minęłam pływalnie, w której pobieram lekcje, a następnie skręciłam w lewo. Na moich ustach błąkał się zwycięski uśmiech. Byłam taka pewna, że kolejny już raz udało mi się ich wykiwać.

Byłam w niesamowitym błędzie.

Ledwo co wyszłam z zakrętu, kiedy dopadło do mnie dwóch umięśnionych gości. Obaj byli ubrani w czarne garnitury, a w prawym uchu mieli słuchawki. Jeden z nich zakrył mi usta dłonią, aby zagłuszyć każdy, niekontrolowany przeze mnie pisk. Nie widziałam sensu w szarpaniu się. Dobrze wiedziałam, że są na polecenie moich rodziców. W przekonaniu utwierdził mnie fakt, że na marynarce jednego z goryli zamajaczyła mi złota tabliczka z grawerką Halley'owie. Gdyby nie to, że byłam ciągnięta w stronę dużego, czarnego van'a, zapewne przewróciłabym oczami.

DamnedWhere stories live. Discover now