Rozdział 1

160 9 2
                                    

O tej porze roku Denver świeciło pustakami. Listopadowe wieczory były chłodne, a ludzie byli zbyt leniwi, aby wyjść na zewnątrz. Woleli siedzieć w domu, sączyć kawę, a w przypadku mężczyzn zapewne jakiś cholernie drogi alkohol i martwić się tylko biznesami. Byli niczym zaprogramowane roboty, dla których praca była sensem życia.

Szłam opustoszałymi ulicami, a jedyne światło, które oświetlało mi drogę to te z latarń. Nie byłam do końca pewne, gdzie idę. Wybiegając z hotelu ojca jedyne o czym myślałam to o tym, by znaleźć się jak najdalej od nich. To był mój jedyny cel. Nie martwiłam się niebezpieczeństwem, które może czychać za rogiem, miałam je gdzieś. Dla mnie liczyła się tylko ta jedna rzecz.

Wiedziałam, że byłam na obrzeżach miasta, w tej mniej obleganej części. Znajdował się tu las i opuszczony magazyn, który mignął mi w oddali chwile wcześniej. Do niego postanowiłam się udać. Mimo, że pogoda nie dopisywała, a mi było cholernie zimno, stwierdziłam, że nie mogę jeszcze wrócić do domu. Moja duma mi na to nie pozwalała. Poczekam trochę, aby rodzice się wkurzyli, że jeszcze mnie mnie nie ma w domu i zaczęli wydzwaniać. Dopiero wtedy wrócę. I to tylko może.

Wspięłam się na dach pustostanu, a następnie przysiadłam przy krawędzi czteropiętrowej budowli. Nie czułam strachu, nie miałam lęku wysokości. Zimny wiatr muskał moje policzki, zostawiajac na nich ciepły rumieniec, a ja na to uczucie uśmiechnęłam się delikatnie. Pierwszy raz po rozmowie z ojcem, która odbyła się prawie dwie godziny temu.

Spojrzałam na swoją różową zapalniczkę. Przekładałam ją sobie między palcami, zastanawiając się czy ona mi się jeszcze kiedykolwiek przyda. Oczywiście, że tak. Nie bądź naiwna, że będzie inaczej. Westchnęłam, uśmiechając się delikatnie na samą myśl. Jesteś moim ratunkiem.

Odpaliłam ją. Przyglądałam się płomieniowi ulatującemu w przestrzeń. Nigdy się z nią nie rozstawałam. Mimo, że paliłam rzadko, raczej w sytuacjach kryzysowych, a przy sobie papierosów nie posiadałam, to tę jedną rzecz musiałam mieć zawsze. Bez wyjątku musiała znajdować się w mojej prawej kieszeni kurtki.

Schowałam zapalniczkę, nie chcąc jej zgubić. Strach przed tym niemalże sparaliżował moje ciało. Bo ja ją muszę mieć zawsze. Ona była niezmienną częścią mojego życia. Od kilku lat nałogowo kupowałam ten sam kolor, w tym samym sklepie u tego samego nastoletniego sprzedawcy, który bez mrugnięcia okiem mi ją sprzedawał. Musiała być różowa. Nie wiem czy chodziło o to, by symbolizowała pewną niewinność, czy, aby kolor zakrywał rzeczy, które nią robię. A może to kwestia przyzwyczajenia?

Spojrzałam na niebo, umiejętnie odganiając od siebie te myśli. Już dawno przestałam się przejmować nimi. Były, to były. Robiłam, co robiłam. Nikt nie interesował się mną na tyle, by chociażby zobaczyć drobne rzeczy, które robię w stresujących sytuacjach. Jak na przykład to, że przy każdej kłótni z ojcem muszę mieć schowaną dłoń w kieszeni. Muszę wyczuć, dotknąć zapalniczkę. Muszę mieć pewność, że ona tam jest. Że w każdej chwili będę mogła jej użyć.

Tego wieczoru niebo było bezchmurne, a granatowy, prawie czarny odcień był odzwierciedleniem mojej duszy. Nie świeciły nawet gwiazdy, które mogły by dać małe światełko w tunelu. Nie było niczego. Tak samo, jak nie było nikogo wokół mnie, kto mógłby mi pomóc uporać się z własnymi myślami, które powoli mnie zabijają.

Nie wierze, że mogłem spłodzić taką idiotkę.

Słowa ojca niczym echo odbijały się w mojej głowie. Tak jest za każdym razem, kiedy dochodzi między nami do kłótni. On mówi mi takie rzeczy, matka stoi i w ciszy przygląda się całej sytuacji, a ja pod wpływem gniewu rzucam wszystkim co znajdzie się w moim zasięgu.

DamnedWhere stories live. Discover now