21. Róże z papieru.

7.1K 426 467
                                    

#KODwatt

Elias

W przeciwieństwie do Astona i Cassiana, uwielbiałem wszystko, co związane ze świętami. Kolorowe ozdoby, radosne piosenki, fikuśne ubrania, tradycję rozdawania sobie prezentów, wybitne jedzenie i sam klimat, gdy za oknem pada śnieg, a ty siedzisz sobie przed kominkiem i popijasz coś ciepłego.

            Ale święta z moimi rodzicami to splamienie tych wszystkich magicznych szczegółów odgrywaną na pokaz szopką.

            Tradycyjnie od lat z samego rana zasiadaliśmy do śniadania i wręczaliśmy sobie prezenty – co roku te same, bez wyjątku. Ja dawałem rodzicom ich ulubione flakony perfum, ojciec wręczał mamie kwiaty i jakiś pojebanie drogi naszyjnik, a mama kupowała dla nas krawaty, choć nigdy żadnego z nich nie założyłem. Leżały gdzieś na dnie szafy i przypominały mi o tym, jak mało znają mnie moi rodzice.

            Po niezręcznym śniadaniu przychodził czas na brunch, na który matka zapraszała najbliższych przyjaciół rodziny. Wystawne jedzenie, obsługa i inne pierdoły, od których chciało mi się rzygać.

            Nie narzekałem na życie w luksusach, bo pieniądze potrafiły załatwić naprawdę wiele, ale takie wymuszone gówna przyprawiały mnie o zawrót głowy.

            Równo o ósmej rano przekroczyłem próg mojej rodzinnej rezydencji ubrany w obrzydliwie drogi czarny garnitur, niosąc ze sobą dwie torebki prezentowe. Już na wejściu poczułem zapach jedzenia, które niewiele miało wspólnego ze świętami. Dom niby został ozdobiony, ale w taki chłodny, bezosobowy sposób i to tylko na potrzeby późniejszego brunchu.

            Powitanie było równie żenujące i na pokaz, jak wszystko inne. Ucałowałem mamę w oba policzki, a tacie podałem dłoń, którą jak zwykle ścisnął mocniej, niż to było konieczne. Obojętność ich spojrzeń zniszczyła resztki mojego dobrego humoru.

            Rozdaliśmy sobie prezenty. Ukradkiem zajrzałem do grafitowego pudełka. Świetnie, kolejny nudny i zupełnie bezużyteczny krawat do kolekcji.

            Mimo wszystko nie chciałem tworzyć z tego spotkania jeszcze większej katastrofy, więc gdy zasiedliśmy do stołu, zacząłem bezpieczny temat.

            – Ile osób będzie dziś na brunchu?

            Mama ożywiła się pod wpływem tego pytania, bo uwielbiała mówić o sobie, a tak się składa, że to ona była osobą, która organizowała całe to wydarzenie.

            – Około trzydziestu. Więcej niż rok temu z wiadomych powodów.

            – Jakiś gość specjalny? – Naprawdę starałem się udawać zainteresowanego.

            – Burmistrz wpadnie na moment.

            – To świetnie – skomentowałem.

            – A jak egzaminy? – zapytał tata.

            Ja pierdolę, no to się zacznie.

            – Odbyły się.

            Popatrzył na mnie z politowaniem, a ja tylko wzruszyłem ramionami.

            – Chyba poszły mi nieźle. – Kłamstwo. Poszły koszmarnie. Co prawda korepetycje od Rose dały mi naprawdę wiele, ale wciąż nie dorównałem poziomem do innych studentów. A testy okazały się cholernie trudne.

            – Nieźle?

            – Poszły dobrze. Na pewno. – Przecież i tak nie dowiedzieliby się, że w rzeczywistości było tragicznie.

Kisses of DarknessWhere stories live. Discover now