Rozdział 2 - "Świat się nie zawalił, mury nie runęły"

842 68 10
                                    



           Nie minęło więcej jak kilkanaście sekund, kiedy mijając drewniane drzwi do kościoła, potknęłam się o, właściwie równy, chodnik. To nie był pierwszy raz. Miałam tę głupią chorobę, zwaną polineuropatią, która, w dużym skrócie rzecz ujmując, powodowała niedowłady kończyn. Mięsień odmówił współpracy i zwyczajne powlekłam nogę po kamiennej płycie, zatrzymując ją na łączeniu. Przed ceremonialnym upadkiem na twarz, przed którym już nawet nie zamierzałam się wzbraniać, uchroniły mnie jego ramiona. Chwycił mnie, zanim ciało zdążyło zmienić położeniem względem podłoża o więcej niż trzydzieści stopni, możecie mi wierzyć, w obliczaniu kątów na oko byłam całkiem niezła. Czułam gorąco zalewające policzki, musiałam być czerwona jak burak. W pierwszej chwili chciałam go odepchnąć, skracając do minimum krępującą sytuację, z której czerpałby złośliwą przyjemność tak niepasującą do jego kulturalnego obycia. Powstrzymał mnie zatroskany wzrok, który dostrzegłam kątem oka. Jakby dobrze wiedział, że mój niedoszły upadek nie był jedynie wynikiem kolejnej, fajtłapowatej wpadki, których był świadkiem wcześniej, i które niejednokrotnie w przyszłości wywoływały bezwarunkowy uśmiech na jego twarzy. Upewnił się, że stoję stabilnie i zrobił krok w tył, zabierając ręce, których dotyk niespodziewanie nie krępował mnie tak bardzo, jak się spodziewałam.

– Wszystko w porządku, panienko? Musisz uważać... – zapytał łagodnie, ukradkiem spoglądając na mój prawy but.

W tamtym czasie miałam jedynie trzy pary butów. Szerokie adidasy, których używałam tylko na wf i szybkie wyskoki do sklepu na rogu; kozaki do kolan, na lekkim obcasie, których, z racji upierdliwej choroby, nie mogłam nosić, bo mięśnie wokół kostek nie dałyby sobie rady, gdybym się zachwiała, a nie będę ukrywać, że nigdy nie umiałam chodzić na podeszwie niepłaskiej. Miałam także te tanie buty do kostek, kupione w promocji jednej z obuwniczych sieciówek. Modne w poprzednim sezonie, z posrebrzanymi, metalowymi dodatkami na szerokich cholewach. Uwielbiałam je. Były wygodne, zdecydowanie bardziej kobiece, niż wszystkie poprzednie buty, które lubiłam nosić razem wzięte i przede wszystkim – dobrze zawiązane podtrzymywały kostkę, zmniejszając ryzyko, podobnych do tego sprzed chwili, wypadków drogowych. Chodnikowych raczej. Zdążyły się trochę wysłużyć, ale póki nie schodził z nich materiał i nie doczekały się dodatkowego lufcika wentylacyjnego, uważałam je za zdatne do użytku.

– Dziękuję – odparłam, zupełnie nie nawiązując do jego wypowiedzi.

Nie czułam się zobowiązana by zapewniać, że nic mi nie jest, w końcu dzięki jego błyskawicznej reakcji nic tak naprawdę nie zaszło. Uśmiechnął się ze zrozumieniem i ulgą, wskazał dłonią bramę prowadzącą na uczelnię i ruszył równo ze mną.

Skończyłam palić, wrzuciłam zgaszony niedopałek do śmietnika i dziękując w duchu, że nie spotkałam jeszcze nikogo znajomego, popatrzyłam na niego poważnie, marszcząc czoło.

– Nie wchodź dziś ze mną. – Zabrzmiałam niezwykle złowieszczo, aż przesadnie. – Proszę... Poczekaj tu na mnie. To tylko pięć godzin, nie musiałeś... – spokorniałam.

– Oczywiście, jak sobie życzysz – przerwał mi i pokłonił się lekko, kładąc prawą dłoń na sercu.

Jak dobrze, że przyjechałam tak wcześnie! – krzyczał głosik w mojej głowie przy akompaniamencie rosnącego zażenowania.

Zdziwiło mnie, z jaką łatwością osiągnęłam cel. Po prostu powiedziałam czego chcę, a on przystał na to, jakby nie posiadał własnej opinii, jakby moje słowa nadały sens najbliższym godzinom jego życia. Byłam pewna, że zdecydował się jechać ze mną na uczelnię po coś konkretnego – żeby mnie dręczyć, chociażby.

W stronę mroku - KuroshitsujiDove le storie prendono vita. Scoprilo ora