Rozdział 16

1.4K 176 14
                                    

Dean z irytacją przewrócił się na bok i otworzył jedno oko, słysząc głośne pukanie do drzwi. Chwilę leżał bez ruchu, czekając aż przyzwyczai się do tępego pulsowania w całej głowie i dopiero wtedy niechętnie usiadł na łóżku. Castiela nie było. Gdyby był mniej skacowany pewnie by się tym przejął, ale teraz chciał tylko wrócić do spania. Poza tym pamiętał, że chyba w nocy wychodził. Albo sobie to wymyślił. Na pewno miał już lekką traumę przez Novaka zabierającego jego samochód - mgliście przypominał sobie, że śniło mu się coś o nim i Impali. Chyba pochylał się nad kierownicą, jakby płakał. Dean chciał wyjść i go pocieszyć, ale obraz zniknął, zmieniając się jak w kalejdoskopie barw i kolorów. Po powrocie do motelu opróżnili prawie cały barek; nie mógł się dziwić, że trochę mu się wszystko pojebało.

Westchnął głośno, kiedy pukanie zamiast ustać tylko się nasiliło. Niechętnie podźwignął się na nogi i bez zainteresowania spojrzał na zegarek, kierując się do drzwi. Po czternastej. Przymknął oczy, przeklinając siebie w duchu. Dwie godziny temu miał pojechać po Sama. Obok Castiela był zdecydowanie najgorszym bratem na świecie.

- Dobra, już otwieram, spokojnie - wymamrotał niewyraźnie, ciągnąc za klamkę.

Poczuł jak z płuc uchodzi mu powietrze na widok osoby w drzwiach. Jedna połowa jego mózgu chciała się uśmiechać i głośno roześmiać, dając wyraz niespodziewanej uldze. Drugą ogarnęło, chwytające za gardło przerażenie i głęboka, z trudem tłumiona irytacja. John Winchester bez słowa wtoczył się do zagraconego pokoju, chwiejąc się przy tym niebezpiecznie i opadł na łóżko. Wyglądał okropnie. Był brudny, ledwo trzymał się na nogach, a Dean nie mógł ocenić ile krwi, pokrywającej jego ubranie, faktycznie należy do niego. Po raz setny zastanowił się, co by zrobił, gdyby ojciec zginął podczas polowania. Czasami nienawidził swojego życia za to, że w ogóle musi myśleć o takich rzeczach.

Zamykając drzwi wejściowe, przymknął na chwilę oczy, odliczając od dziesięciu wstecz. Chciał zapalić. Bezwiednie sięgnął do skórzanej kurtki, wyciągnął z niej paczkę papierosów i odpalił jednego. Mały pokój od razu wypełnił się gęstym dymem i zapachem tytoniu. Od jakiegoś czasu starał się nie przekształcać bezradności w gniew; nawet mu to wychodziło, dopóki miał nieograniczony dostęp do fajek, dlatego cieszył się, że ojciec nie zaprotestował. Czujnie go obserwował, w milczeniu szukając zestawu do szycia i nici dentystycznej; widząc, że trzęsą mu się ręce, zaklął w myślach. Musiał się jak najszybciej ogarnąć i pojechać po Sama. Może też znaleźć Castiela, na wypadek gdyby wpadł na coś głupiego. Albo żeby się pożegnać.

Pokręcił gwałtownie głową, próbując pozbyć się uciążliwych myśli i rzucił apteczkę na łóżko, siadając obok Johna. Pomógł mu ściągnąć podarty t-shirt i zajął się żmudnym rozwiązywaniem prowizorycznych opatrunków.

- Co się stało? - odezwał się w końcu, kiedy ciekawość zwyciężyła nad potrzebą zachowania ciszy.

- Ghule. - Ojciec skrzywił się z obrzydzeniem.

Dean chciał zapytać jakim cudem od polowania na Żółtookiego Demona przeszedł do ghuli, ale zamiast tego skupił się na oczyszczaniu zabrudzonych ziemią ran. Przerażająco uspokajająca rutyna. Robił to odkąd pamiętał i traktował jako integralną część swojego życia. Poza tym był w tym dobry. Gdyby kiedyś zamierzał założyć rodzinę, byłby świetny w opatrywaniu zdartych kolan i porozcinanych łokci. Lata praktyki.

Odrzucił na ziemię zakrwawione bandaże i sprawie nawlókł na igłę nić dentystyczną. Nie wiedział, gdzie zacząć. Ciało Johna zdawało się być plątaniną rozcięć i głębokich ran, a przy ilości krwi wylewającej się z każdego z nich, trudno było ocenić, które wymagają natychmiastowej interwencji.

Rebel King [destiel] {zakończone}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz