VIII

2.7K 165 19
                                    

Nasze głowy gwałtownie odwróciły się w kierunku dźwięku, by dostrzec ogień pożerający fasadę kościoła.

Spoglądaliśmy w bezruchu jak języki ognia pochłaniają budynek, a deski odpadają, by powoli pozwolić, by wszystko rozpadło się w kawałki.

Przywodziło mi to na myśl powolne obumieranie świata. Budynek upadał spokojnie, pozostając majestatyczny i prosty do samego swego końca. Niczym każde istnienie, które upadło w przeciągu ostatnich lat. Pod koniec nikt nie chciał podważać własnych poglądów i własnej wartości, która była jedyną rzeczą, która pozostała stała po całej tej masakrze zwanej - życiem.

— To musiało tam być. — Usłyszałam słowa Jonathana pomiędzy świszczącym dźwiękiem ognia i upadających desek. Miałam wrażenie jakby wszystkie dźwięki były przytłumione, jakbym znajdowała się za jakąś magiczną szybą oddzielającą mnie od wszystkiego tego.

Moment w, którym dotarły do mnie słowa chłopaka, a moment kiedy dotarło do mnie ich znaczenie dzieliła spora różnica czasu. Coś jak dekady, milenia. W momencie, gdy ponownie wróciłam do ,,tu i teraz'' miałam wrażenie jakby było już po wszystkim.

Jimmy nadal jednak znajdowała się tam gdzie wcześniej — przy drodze, z rękami owiniętymi w okół kolan, a ja tuż obok niego — tak samo jak przed wybuchem. Wszystko pozostało niezmienne.

Wszystko oprócz fasady małego przydrożnego kościółka, którego wielkość runęła niczym domek z zapałek.

— Musimy iść — powiedziałam, gdy tylko odzyskałam jasny ogląd na sytuację. Szybko podniosłam się na równe nogi i podałam chłopakowi rękę, by pomóc mu wstać.

— Myślisz, że to tam było?

— Nie wiem, ale nie mam zamiaru ryzykować. Teraz już nie możesz wejść do środka, więc chodźmy. — Spojrzałam na niego z nadzieją, ale nie wydawał się przekonany. Wycofałam rękę i przewróciłam oczami. — Nie rozumiesz, że ten ogień miał nam pokazać, że nie rozdajemy kart? Niezależnie od tego, czy było to zamierzone. Ta osoba mogła być w koście i zginąć razem ze wszystkim w środku, ale mógł też kryć się w polu, w lesie. Może nadal tu być i czekać, aż poczujemy się zbyt bezpiecznie. Ale prawda jest taka, że teraz nigdzie nie jest bezpiecznie, a to oznacza, że nie możemy się zatrzymywać. Nigdy — odezwałam się trochę zbyt podniesionym tonem. Napływała do mnie wściekłość przez to, że zamiast iść ramię w ramię z moim towarzyszem niedoli musiałam mu tłumaczyć dlaczego to co nas otaczało nie było żadną dziecięcą bajką.

— Czyli mamy iść. Dokąd? — W jego oczach widać było wątpliwości. Wątpił w nasz plan, a raczej jego brak. — Chciałaś odnaleźć auto. Co teraz? Może powinniśmy się cofnąć?

— Nie! — krzyknęłam nagle wywołując zdziwienie na twarzy Jimmiego jak i u siebie. — Nie chce się cofać. Proszę, chodźmy dalej. Wszystko jest lepsze niż zostanie tu, z tymi ciałami i porozrzucanymi deskami. Zacznijmy iść, a w trakcie obmyślimy plan, dobrze?

— Boisz się?

— Po prostu chcę już stąd odejść. Jak najdalej stąd. — Wściekłość zamieniła się w strach. Spoglądałam ukradkiem na ciała leżące obok czerwonego auta i pozostałości budynku. Mój głos pod wpływem strachu zaczął przybierać formę szeptu.

— Więc chodźmy — odpowiedział Jonathan wstając z miejsca.

Spojrzałam zdziwiona na niego nie spodziewając się takiej kompletnej zmiany postawy. Jeszcze kilka minut wcześniej zachowywał się jak rozkapryszone dziecko, które chciało odegrać się na przeciwniku, teraz wyglądało na to, że poddał się temu co miało nastąpić.

PlagaWhere stories live. Discover now