Rozdział 5

276 42 38
                                    

          Słowik miała za sobą pierwszą od dawna spokojniejszą noc

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

          Słowik miała za sobą pierwszą od dawna spokojniejszą noc. Zwykły natłok przygnębiających wizji i ponurych wspomnień przysłonili tak odmienni od siebie i od niej bracia. Wysiłek fizyczny, mroźne powietrze, salonowa pogawędka i chwilowa anonimowość sprawiły jej przyjemność. Po raz pierwszy przychylnie i ze zrozumieniem spojrzała na innych kuracjuszy i ich niezbyt entuzjastyczne podejście do powrotu na front.

        Po sesji terapeutycznej i dawce ćwiczeń mających rozluźnić spięte mięśnie uciekła do stajni, by znów zażyć swojej wersji kuracji. Markiza powitała ją radosnym rżeniem.

        — Spójrz, zapowiada się piękny dzień! Co powiesz na kolejną wyprawę nad jezioro? Może dziś uda nam się objechać całe? — powiedziała pogodnie.

         Zapięła swój ciemnoniebieski płaszcz i dosiadła konia. W sanatorium nie wolno jej było nosić munduru. Wszyscy mieli wyglądać zwyczajnie i dystansować się od tego, co ich spotkało, a mundur mógł przywoływać bojowe cierpienia i potęgować traumę. Nie było dystynkcji, formalizmu. Przykazano jej, by myślała o pobycie w sanatorium jak o urlopie, mimo że zupełnie inaczej wyobrażała sobie odpoczynek. Na dodatek cała ta koncepcja smakowała samookłamywaniem. Może w jej przypadku jeszcze mogła przynieść jakiś rezultat — podtrzymywała pozór tymczasowości. Ale jaki był sens w przekonywaniu pozostałych pacjentów, że rzekomy „urlop" był tylko na chwilę? Czy oswajanie się z nieuniknionym miało uczynić ich na powrót użytecznymi?

        Zapach stajni, miarowe kołysanie w takt końskiego kroku, dźwięki lasu i samotność powoli wygładzały jej myśli. Oddech się wyrównywał. Ciało łapało rytm jazdy. Zdenerwowanie zdmuchiwał lekki wiatr błądzący między nagimi drzewami.

         Wyjeżdżając przez bramę pałacu, Słowik pomyślała o dwóch braciach, których spotkała poprzedniego dnia. Uśmiechnęła się na wspomnienie kpin Vincenta i zakłopotania Onura. Dawno nie czuła się tak normalnie, choć to nie była jej normalność. Co by zobaczyła, gdyby spojrzała na wczorajszą scenę oczami Słowik? Blade dziewczę i dwóch żartujących z nią mężczyzn? Nie siebie, Marthę. Dlaczego w ogóle przedstawiła się jako Martha? Od prawie dziesięciu lat nie używała swojego prawdziwego imienia. "Słowik" był tylko pseudonimem, który przyjęła na początku walk. Pozwalał jej robić to, co robiła i nie identyfikować swoich wojskowych działań z dziewczyną, którą była wcześniej. Zabijała Słowik, nie Martha. I w tamtym momencie wolała być znów być Marthą. Choć imię to kojarzyło się jej z dzieckiem, którym była dawno temu, przed powstaniem Wywiadowców. Zdawała sobie sprawę z tego, że się zmieniła, że wszyscy, nawet West, który już wcześniej miał doświadczenie bojowe, się zmienili. Stali się żołnierzami. Wywiadowcami. Lotnymi obrońcami granic. Ptakami.

           Dziesięć lat temu, gdy wojna przeszła w obecną fazę, Słowik zgłosiła się do armii. Początkowo nie brano poważnie ani jej, ani jej pomysłów, ale okazało się, że były odpowiedzią na pojawiające się w wojsku problemy. Brak ludzi, broni, paliwa, pojazdów oraz informacji o przeciwniku, spowodował, że przychylniej spojrzano na forsowane przez nią propozycje. Przydzielono jej do pomocy, a raczej nadzoru, młodego majora z dużym doświadczeniem. Jak każdy zawodowy żołnierz podszedł do jej entuzjazmu ze sceptycyzmem, ale potrafiła kupić jego lojalność i zaangażowanie własnym poświęceniem, bezkompromisowością i poczuciem misji. Słowik, Raróg, a wkrótce i inni, zostali pierwszym dowódcami Ptasiego Wywiadu — łowców, szpiegów i wojowników. Utworzono małe, ruchliwe i szybkie oddziały, które poruszały się błyskawicznie, cicho i dużo sprawniej po terenie pozbawionym utwardzonych dróg, naszpikowanym trudnymi do pokonania przez regularne wojsko naturalnymi przeszkodami.

Wojna Trzech RasWhere stories live. Discover now