rozdział 24

393 18 21
                                    

Lekcje wlekły się w nieskończoność, czemu nie sprzyjała słoneczna, choć bardzo mroźna pogoda. Na każdej przerwie wraz z Adrianem i towarzyszącym nam Zabinim, który widocznie miał już dość wiecznie migdalących się ze sobą Pansy i Dracona, wymykaliśmy się na dziedziniec, pomimo surowych restrykcji dotyczących wychodzenia poza budynek szkoły. Blaise za każdym razem gdy wychodziliśmy zabierał inną dziewczynę, zaś ja i Pucey świetnie dogadywaliśmy się w naszym stałym duecie. Uwielbiałam słuchać jego głupich żartów o Merlinie, nieco mniej ekscytowało mnie wysłuchiwanie nowych wersji taktyki na mecze quidditcha, jednak przez uprzejmość nie pokazywałam tego po sobie w zupełności, stale zadając nieco prozaiczne, bawiące chłopaka pytania.

Cały wieczór spędziliśmy w bibliotece, podejmując beznadziejne próby czytania ze zrozumieniem lektury na historię magii. "Blizny Salem: Eseje o procesach czarownic z 1692 r." to książka, która z przykrością musiałam zaliczyć do tych, do których nigdy, przenigdy nie mam zamiaru wrócić. Niesamowicie zmęczeni, wręcz spełzliśmy w trójkę do Wielkiej Sali, aby zjeść cokolwiek, co pozostało po kolacji, na którą znacznie spóźniliśmy się. Pomieszczenie świeciło pustkami, jedynie kilka rudych czupryn przy stole Gryffindoru szeptało coś i rechotało pod nosami. Przy stole Ślizgonów siedziała tylko jedna osoba i aż cała napięłam się, gdy dotarło do mnie, że to Malfoy. Z niebywale markotną miną siedział zapatrzony w dal, podpierając smutno głowę ręką. W ułamku sekundy przycisnęłam się do Puceya, na co on bez zbędnej zwłoki chwycił mnie mocno w talii. Rzuciłam blondynowi odważne, choć przy okazji wyrażające ogromne niezadowolenie spojrzenie. On odpowiedział na nie równie wymownie, choć widziałam coś, czego jeszcze nigdy nie zobaczyłam. W jego oczach tym razem czaił się beznadziejny i bezdenny ból. Popatrzył na mnie zrezygnowany, odwrócił się, jednak po chwili ruszył w naszym kierunku. Zatrzymał się tuż obok i spiorunował Adriana wzrokiem, po czym syknął do Zabiniego:

- Blaise, musimy porozmawiać. 

- Jak tylko się odkleisz od Pansy, to nie ma problemu. - zaśmiał się cicho Blaise, jednak po chwili pożałował tych słów. Malfoy zacisnął widocznie swoją ostro zarysowaną szczękę i naciągnął szyję, odchylając głowę w prawo. Wbił swoje tym razem już nienawistne spojrzenie jeszcze raz we mnie, po czym minął nas, trącając Puceya w ramię. Brunet jednak tylko uśmiechnął się do mnie i pokręcił głową, siadając przy stole.


Późnym wieczorem niebo zaciągnęło się gęstymi kłębami chmur, przez co w dormitorium Slytherinu było wyjątkowo ciemno tej nocy. Dochodziła niemalże druga w nocy, a ja dalej leżałem w szkolnej szacie, wpatrzony w stary, kamienny sufit. Drzwi do pokoju cicho skrzypnęły i pojawił się w nich Zabini z ręcznikiem na karku.

- Czy ty rozumiesz jak to jest?

- O czym ty gadasz? - mruknął lekceważąco Zabini, pochłonięty upartym poszukiwaniem szczoteczki do zębów. - Jeśli chodzi o Parkinson, to nie, i nie chce wiedzieć. 

- Skończ już z tą dziwką. - odparłem, nie mogąc znieść wspomnienia poprzedniej nocy. Nie mogłem znieść widoku Madeleine z Puceyem, a co dopiero widoku Parkinson, czy swojego własnego odbicia w lustrze. - Czy rozumiesz, jak to jest...

- No jak, do kurwy nędzy? - Blaise poirytowany przewrócił oczami. - Posuwać laskę? Nic nowego, dla ciebie przecież też nie.

- Zabrzmiałeś doprawdy co najmniej żenująco.

- Ty wyglądałeś z perspektywy Madeleine również co najmniej żenująco z Pansy. Nie rozumiem, no po prostu nie, dlaczego ty to zrobiłeś. Przecież Maddie jest świetna i albo mi się wydawało, albo była jedyną dziewczyną, która rozumiała co się odpieprza w twojej głowie czasami.  

- Naprawdę sądzisz, że zrobiłem to świadomie? Że sam chciałem się pierdolić z tą mopsowatą kretynką?! - mój ton głosu uniósł się i zacząłem klnąć, czego starałem się od jakiegoś czasu unikać, więc głośno odetchnąłem i zamknąłem oczy. - Musiała mi coś dodać do picia czy jedzenia, albo... rzucić jakieś zaklęcie...

- Eliksir Miłosny, Weasleyów. Na bank, on działa tylko 24 godziny i powoduje taką właśnie odcinę. Nic nie widzisz, nic totalnie, tylko ją. - powiedział Blaise, nieudolnie próbując zakryć stopy kołdrą i nie odkryć przy tym całej klatki piersiowej.

- A ty skąd masz taką fachową wiedzę, co? - odparłem, mimowolnie uśmiechając się pod nosem

- Było się tu i tam, piło to i tamto. Parę razy, no, paręnaście może, mnie trafiła ta miksturka. Wszystko fajnie, dopóki nie trafi ci się laska niepokojąco przypominająca McGonagall. - chłopak wzdrygnął się i wybuchł głośnym śmiechem, zagłuszając chrapanie Crabbe'a i Goyle'a. Nie odpowiedziałem już nic, oddając się smutnym przemyśleniom, po czym nagle wpadłem na jakże świetny pomysł. 

Po cichu wstałem z łóżka i ignorując pytania Zabiniego, ukradkiem opuściłem sypialnię. Szybko udałem się na drugą, damską część skrzydła Ślizgonów i bezszelestnie wkradłem się do jednej, znajomej mi już sypialni. Ruszyłem do łóżka w samym rogu pomieszczenia i delikatnie rozsunąłem kotarę. Madeleine nawet śpiąc wyglądała jak anioł, którego nigdy nie byłbym godny. Przecież budzi we mnie tak niesamowite uczucia, a ja nie potrafiłem się oprzeć wątpliwym wdziękom Parkinson. Czy gdybym bardziej się postarał, nie doszłoby do tego? Delikatnie dotknąłem jej dłoni. Jej skóra była delikatna jak aksamit, a jej dotyk koił każdy ból, jaki mogłem kiedykolwiek poczuć. Zdjąłem z mojej ręki mój ulubiony sygnet i wsunąłem go na palec dziewczyny. Starannie zakryłem kotarę i rozejrzałem się dookoła. Na stoliku nieopodal leżał kałamarz oraz sterta pergaminu. Napisałem kilka słów i włożyłem liścik do komody Madeleine. Jedna z jej współlokatorek zaczęła coś mruczeć, przez co w pośpiechu opuściłem pokój. Następnie wróciłem do męskiej części dormitorium, jednak jeszcze nie do swojej sypialni. Najciszej jak to możliwe, wszedłem do pokoju Warringtona, Montague'a i Puceya. Ten dureń jako jedyny nie odkładał miotły do przystosowanego, zamykanego na klucz i kilka zaklęć pomieszczenia, gdzie były one składowane. Zamiast tego, co wieczór, jak mały chłopczyk, starannie chował miotłę pod swoim łóżkiem, jakby ją układał do snu. To był Nimbus 2001, którego z resztą mój ojciec ufundował każdemu z drużyny Ślizgonów, w tym Puceyowi. Nieszczególnie mi było szkoda tej miotły, a Adriana już w ogóle. Wyciągnąłem miotłę po cichu spod łóżka i dotknąłem ją różdżką, wymawiając ciche Vipera Evanesca. Całe pomieszczenie zalśniło ogniem, który po krótkiej chwili ustał, a po miotle została sterta szarego popiołu. Buchnięcie płomieni rozbudziło kogoś. Niestety, tą osobą okazał się Pucey.

- H - halo, kto tu... - wymamrotał, przecierając oczy. Nic nie odpowiedziałem. Po prostu oddałem się emocjom i z rozmachu, pięścią uderzyłem Adriana prosto w twarz, z całej siły. Brunet bezwładnie osunął się z powrotem na łóżko, a krew pociekła cienkim strumykiem z jego nosa. Na mojej twarzy zagościł złowieszczy uśmieszek, jak za dawnych, jakby szczęśliwych lat.

Dawnych. Szczęśliwych?

possessed with love - Draco Malfoy fanfiction PLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz