XLVII

2.3K 179 26
                                    

23 lutego 1999

Magia świstoklika jest niewyrafinowana i przypadkowa, szarpie nimi zbyt gwałtownie, by mogły swobodnie postawić stopy na ziemi. Szybko i mocno uderzają w zimny kamień.

— Do diabła — pluje Pansy gdzieś z boku. Hermiona podnosi swoje kończyny, chwytając się za żebra, które mogła posiniaczyć. Próbuje pewnie utrzymać przed sobą różdżkę.

Korytarz jest ciemny.

— Lumos.

Światło odbija się od marmurowych ścian i łukowatych sufitów, od portretów w obsydianowych ramach otaczających płótna.

O Boże – myśli Hermiona, oddychając z bólem w piersi. – Tylko nie tutaj.

— Dlaczego jesteśmy w Dworze? — Pansy pyta pod nosem, rzucając strumień światła z własnej różdżki. Musiała spędzać tu czas jako dziecko.

— Nie wiem.

W tym samym czasie podnoszą się, niemal instynktownie stając plecami do siebie i obracając dookoła. Korytarz jest pusty. Pusty, oprócz małego, ciemnego śladu czegoś, co wygląda jak krew i błyszczy w bladym świetle ich różdżek.

Hermiona spogląda przez ramię na Pansy. Dziewczyna krwawi w miejscu, w którym uderzyła się w głowę po przybyciu – czerwień powoli spływa po jej skroni.

— To nie jest twoje, prawda? — Hermiona wskazuje na ślad.

To rodzaj oczywistego pytania, na które Pansy nie tak dawno mogłaby odwarknąć, ale teraz tylko potrząsa głową.

— Chodźmy.

Idą za krwią. Powoli, ostrożnie, śmiertelnie cichymi krokami. Żadna z nich nie wydaje z siebie najmniejszego dźwięku, ale ruchy Pansy są tak zręczne – jak u kota – że Hermiona zastanawia się, ile razy dziewczyna musiała to robić.

Kiedy docierają do końca korytarza, Hermionie trudno jest skręcić za róg. Prawie nic nie wie o rozkładzie Dworu Malfoyów, ale każdy krok może prowadzić je coraz bliżej tej przeklętej jadalni. Nie jest pewna, czy zniosłaby ponowne spojrzenie na ten obszar podłogi. Żółć unosi się w jej gardle i prawie się potyka, zanim Pansy ją łapie – ostro zaciskając dłoń na jej łokciu.

— Spokojnie, Granger.

— Nic mi nie jest. — Hermiona wzdycha, ale czuje krew odpływającą z twarzy.

Tak czy inaczej Pansy wierzy jej na słowo. Idą dalej. Mijają kilka kolejnych korytarzy i kręte schody, niewystarczająco okazałe, by być holem wejściowym, ale wciąż niesamowicie wystawne.

Wszystkie okiennice zostały zamknięte, blokując dostęp światła dziennego. Blask różdżek ujawni je na długo zanim do kogokolwiek dotrą.

Hermiona próbuje uspokoić żołądek, przypominając sobie w myślach swoje najlepsze zaklęcia. Cicho toczy ich kształty na języku. Mówi sobie, że rzuci je przy najmniejszym ruchu, najsłabszym dźwięku – bez wahania.

Ślad krwi zaczyna się zmniejszać, gdy skręcają za kolejny róg. Ona i Pansy wymieniają szybkie spojrzenia. Hermiona zacieśnia ucisk na różdżce, a jej żebra pulsują przy każdym oddechu.

I skręcają za róg, flankując się nawzajem, wyciągając przed siebie różdżki.

— Cóż, to trwało wieki — mówi czyjś głos.

Oczy Hermiony muszą się dostosować. W tym pokoju panuje jasność, buchająca od ognia płonącego w kominku.

Ale w chwili, gdy może zrozumieć gdzie jest, przełyka, a jej stawy blokują się w miejscu. W jakiś sposób czuła, że będzie to ta jadalnia.

[T] Breath Mints / Battle Scars | Dramione [PL]Where stories live. Discover now