#6

173 32 41
                                    

Coś dziwnego działo się z jego brzuchem.

Rósł i zaokrąglał się, jakby ktoś napełnił go butlą wody lub nakarmił garnkiem zupy ziemniaczanej z pokruszonym czerstwym chlebem.

Przestał odczuwać głód. Przestał się ślinić na myśl o jedzeniu. Wspomnienie słonego smaku zupy na języku nie wzruszyło go. Przełknął ślinę. Nie zmienił pozycji. Nie mógł zasnąć. Rozróżniał pory dnia po zmieniającym się natężeniu światła za oknem. Nikt nie przychodził. Ani właściciel, ani ciocie. Zapomnieli o nich.

W nocy dom drżał w posadach od fałszującego pianina wygrywającego wciąż tę samą melodię. Brzęczały kufle. Wybuchały śmiechy i przekleństwa.

Latały chuje, kurwy i cipy.

Dorośli dobrze się bawili. On i mama zatracali się w wiecznej nocy. Nikt nie przychodził im na ratunek.

Levi trzymał przy piersi książkę. Swój Przewodnik po herbacie. Cuda chińskiej ziemi. Znał tekst na pamięć. Czytał go wspomnieniami, bez potrzeby zaglądania do środka. Widział te odległe kraje, gdzie ludzkość uprawiała herbatę. Zalane słońcem rozległe tarasy na wschodnich prowincjach cesarskiej ziemi, z igrającymi na wietrze jasnozielonymi listkami, wciąż mokrymi od rosy.

Czasem poddawał się zmęczeniu i zasypiał. Nie trwało to długo. Levi budził się natychmiast, nim pojawiły się pierwsze sny, przerażony myślą, że w jednym z takich snów pojawi się mama. Wyciągnie do niego ramiona i zawoła go po imieniu, a on, gdy wtuli się w nią, otworzy oczy i boleśnie odczuje stratę. Nie chciał więcej płakać. Ani śnić.

Muchy brzęczały. Brzęczały pod skórą mamy. Latały nad jej łóżkiem. Siadały na krawędzi pustych blaszanych kubkach, nawet na rękach i nogach Levia. Nie miał siły ich przegonić. Tłuste muchy tańczyły mu na włosach.

Brzuch mamy wydymał się pod kołdrą. Rósł, zupełnie jak jego brzuch. W powietrzu wisiała ciężko słodkawa woń zgnilizny.

Levi zamknął oczy.

Gdy znów je otworzył, spostrzegł, że w pokoju jest ktoś jeszcze, ktoś poza nim i mamą. Światło lampionów z zewnątrz wyłaniało z mroku postać wysokiego mężczyzny. Przypominał wypiętrzoną chińską górę z obrazka, ubraną w prochowiec i kapelusz naciągnięty na czubek głowy. Większą część jego twarzy spowił cień.

– Ojca Jeana? – wyszeptał Levi bezdźwięcznie popękanymi ustami.

– Schudłaś, Kuchel – powiedział mężczyzna zachrypniętym głosem palacza.

Oprócz cioci Irmy nikt nie zwracał się do mamy prawdziwym imieniem. Levi uniósł głowę. Na stoliku pod oknem nadal stała buteleczka z lekarstwem na gorączkę. W środku tańczyły drobinki kurzu.

– Ona nie żyje – odezwał się mocniej, co w uszach nieznajomego musiało być niewiele głośniejsze od szeptu.

Nie miał wątpliwości, mężczyzna nie dostrzeże go od razu. Zacznie się kręcić dookoła w poszukiwaniu źródła głosu.

Ale jasne oczy o ciężko opadających powiekach błysnęły w półmroku. Od razu go dostrzegły.

– A co, ty niby żyjesz? – odparł kpiąco. – Jak ci na imię?

Gdyby nie żył, nie musiałby niczego czuć.

– Levi. Po prostu Levi.

Nieznajomy przyglądał mi się przez chwilę z ciekawością, po czym oparł się o ścianę i zsunął po niej na podłogę. Usiadł naprzeciw Levia, niemal zrównując się z nim oczami. Chłopcu wydawało się, że mruknął coś pod nosem, coś o nazwisku.

– Jestem Kenny. Po prostu Kenny – wyjaśnił mężczyzna w prochowcu. – Kuchel... była moją znajomą.

Levi nie odrywał wzroku od Kenny'ego. Nie tylko zauważył go od razu. Zwracał się do niego uprzejmym tonem, pozbawionym lodowatej obojętności aptekarza, pogardy ojca Jeana czy agresji właściciela burdelu.

Choć podejrzane, spodobało mu się.

– Chcesz żyć? – zapytał Kenny nieoczekiwanie, wpatrując się w Levia ze śmiertelną powagą.

Jeśli poprzez chcenie życia Kenny rozumiał coś więcej niż umieranie z głodu przy martwej mamie, Levi nie wyobrażał sobie odpowiedzi innej niż twierdząca.

Przytaknął powoli.

Mężczyzna podźwignął się z ziemi, zlustrował w przelocie wychudłą twarz wystającą znad kołdry, a następnie podszedł do chłopca i nachylił się nad nim. Na płaszczu widniały ślady krwi. Kenny bez słowa i wysiłku podniósł go z ziemi, zarzucił sobie na plecy, mruknął nie obszczaj mnie, i otworzył drugie drzwi zarezerwowane dla klientów.

Levi, jedną ręką przyciskając do serca książkę, drugą obejmował szyję Kenny'ego, patrzył na porzucone ciało matki, jak znika w ciemności dusznego pokoju.

Kenny wyniósł go przez główny budynek burdelu, na oczach klientów, cioci Any i osłupiałego właściciela, w blasku czerwonych lampionów. Ktoś na pianinie skocznie fałszował melodię.

Króciutko, króciusieńko, wiem ale grunt, że szybko.

Nie umiałam napisać sceny śmierci Kuchel. Bałam się, że wyjdzie zbyt dramatycznie, patetycznie i tak dalej.

Beztroskie dni oślepiły nas (Atak Tytanów)Where stories live. Discover now