Rozdział 25

17 3 3
                                    


Gdy tylko się ściemniło, ruszyłam. Owszem, mogłam wyjść główną bramą, ale wtedy Aker zostałby o tym powiadomiony. Ubrana na czarno, z ciasno splątanymi włosami, ruszyłam w stronę koszar. Wiedziałam już, jak mam się tam przedostać i przejść obok nich, by trafić do kolejnych dzielnic. Nie znałam za bardzo Liberii, ale pamiętałam z przeszłości, jak Bal mnie prowadził do koszar. Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. Wydawało się, że minęły wieki od momentu, gdy byłam tu prowadzona. Gdy mnie złapał na próbie kupna rzeczy za ukradziony mu medalion. Byłam wtedy taka beztroska. Czułam się wolna. Nie interesował mnie konflikt władców. Miałam faktycznie proste życie. Biedne, ale proste. Arima miała rację. Powinnam się nie wychylać i po prostu zostać z nią. Nie poznałabym wtedy Imy i nie odczuła jej straty. Nie przeżyłabym piekła u Whiro. Tyle bezsensownej śmierci. Byłam jedynie kolejnym pionkiem w ich grze.

Dobiegłam do wozu jakiegoś artysty, który kończył właśnie pakować worki. Czułam farbę i skórę. Ułożylam się wygodniej pomiędzy workami i czekałam. Ruszyliśmy powoli w dół. Czyli to była dobra droga. Słyszałam mieszkańców przechodzących. Takie beztroskie rozmowy, śmiechy. Zazdrościłam im.

Przejechaliśmy przez bramę. Strażnicy jedynie zajrzeli do wozu, ale nie sprawdzali go. Mógł wywieźć wszystko praktycznie z Liberii, a nikt tego nie sprawdzał. Miałam ochotę kopnąć strażników i wymierzyć odpowiednie kary. Byli bardziej zajęci młodymi kobietami, z którymi flirtowali, niż sprawdzaniem dobytku.

Las. Czułam go doskonale. Poczekałam, aż odjedziemy znacznie dalej. Wyskoczyłam z przyczepki i ruszyłam przed siebie. Znałam te lasy. Pamiętałam je. Pierwszy raz od dłuższego czasu poczułam się, jak u siebie. Dotknęłam drzew i przywitałam się z nimi. Chłonęłam to miejsce. Gdzieś w tyle głowy bałam się, że nie będzie już tutaj tak samo, że nawet ten las się zmieni. Ale on był taki sam. To tylko ja się zmieniłam za bardzo. Odetchnęłam pełną piersią i pobiegłam.

Ganek wyglądał tak, jak go zapamiętałam. Nie było jednak upraw. Otworzyłam drzwi. Izba wyglądała tak samo. Prawie. Zauważyłam połamane krzesła i stół. Było tutaj tyle przestrzeni. Na ścianach widziałam bardzo głębokie ślady po pazurach. Było ich tak dużo. Ale czułam, że jestem tu sama. Od dawna jej tu nie było. Wyszłam z domu i się rozejrzałam. Gdzie mogła się udać?

- Kalma? – obejrzałam się w bok.

Żiwa niosła właśnie wiadra z wodą. Wyglądała tak zdrowo. Spojrzałam na jej mocno zaokrąglony brzuch. Uśmiechnęłam się i pobiegłam się przywitać. Uściskałyśmy się. Zobaczyłam tatuaż przynależności, a zatem za kogoś wyszła. Nie zdążyłyśmy jednak się nacieszyć, bowiem w naszym kierunku szedł Thot. Żiwa się lekko spięła.

- Kalma, ty naprawdę żyjesz! – ucieszył się i mocno mnie objął.

- No tak, żyję. Ale widzę, że tu spore zmiany.

- Sądziliśmy, że cię już nie ma. Wszyscy wiedzieli o potworach krążących po lasach i zabijających ludzi. A ty nie wracałaś... no i tak wyszło... - wtedy zrozumiałam.

- To jemu jesteś oddana. – powiedziałam spokojnie.

Żiwa pokiwała głową, ale Thot nie przytulił jej. Była w ciąży a targała te ciężkie wiadra. Pamiętałam ją jako tą żywą dziewczynę biegającą po lesie i marzącą o niezależności. To mogłam być ja. Thot spełnił swoje marzenie – ma kobietę w domu, która o wszystko zadba, by on mógł żyć dalej. Identycznie jak jego ojciec. Uwielbiali silne kobiety, które tłamsili, zmuszali do rodzenia dzieci i prac domowych, by oni mogli żyć. Zrobiło mi się niedobrze. Odeszłam bez pożegnania. Po prostu odwróciłam się i poszłam w stronę lasu. Nie było tu dla mnie miejsca.

Nowe miasto - Liberia IIIWhere stories live. Discover now