Rozdział 8.2.

61 11 4
                                    

Leżałam pośród gałęzi, w koszyku z liści. Po śniadaniu chwilę posiedziałam z Hope, ale przyszedł czas, by się pożegnać i wrócić do siebie. Nie miałam za bardzo ochoty na humory matki i jej ponowne gniewne spojrzenia, że nie wróciłam na noc. Pewnie też zaciągałaby się moim zapachem, by sprawdzić, z kim byłam. Z jednej strony rozumiałam po części jej zachowanie. Wiem, jaką jest maniaczką kontroli. I wiem, jak panicznie się o mnie boi. Z drugiej jednak, jestem zmęczona tą jej kontrolą, praktycznie więzieniem mnie niby dla dobra. Czyjego? Twierdzi, że mojego. Nie daje mi popełniać błędów. Z tym, że moim błędem jest śmierć innych. Może więc lepiej, że trzyma mnie tak mocno w ryzach i nie pozwala się wyrwać? Sama już nie wiem. Hope próbowała przedstawić moją matkę, jako tę dobrą istotę. Czuję gdzieś głęboko w sobie, że dobra nie była zawsze. Wojna wyzwala w człowieku różne emocje, potrzeby. Matka musiała coś zrobić takiego, że teraz się boi wychylać.

Szelest niedaleko mnie sprawił, że przestałam rozmyślać. Delikatnie odwróciłam głowę w stronę, skąd dobiegł mnie ów dźwięk. Spodziewałam się patrolu, bo to ich czas przecież. Nie spodziewałam się jednak ujrzeć czegoś, co trudno mi było nazwać. Poruszało się niczym człowiek, ociężale na dwóch masywnych nogach. Ręce także były bardzo umięśnione, wręcz nienaturalnie. Naprężone żyły. Poruszało się powoli, jak gdyby z trudem chodził. W dodatku nie był sam – za nim szło jeszcze trzech podobnych. Ich twarze jednak były najbardziej przerażające – zniekształcone, w bliznach, usta nie mogły zakryć w pełni zębów. Gdy wąchali powietrze swymi nosami przypominającymi bardziej skrzela ryb, niż ludzkie narządy, otwierali bardziej usta, dzięki czemu zauważyłam ich długie, stożkowe zęby, ostro zakończone. Stworzone do rozrywania ciał. Przeszył mnie dreszcz. Byli prawie pode mną i cały czas wąchali powietrze. Z jednym mogłabym sobie poradzić, ale z czterema na raz? Nie miałabym szans. Starałam się nie ruszać, oddychać bardzo płytko, spokojnie. Nie mogłam przecież ich zaalarmować swoją obecnością. Nigdy nie widziałam takich stworzeń i nie pragnęłam spotkania z nimi ponownie. Pod skórą czułam, że coś z nimi jest nie tak. Coś bardzo złego. Moje zmysły szalały. Bestia chciała wyrwać się na wolność, nieść zniszczenie. Czuła to, co ja – stworzenia, zagrożenie. Nie mogłam jej puścić wolno. Za duże ryzyko. Czekałam napięta, aż przejdą pode mną i udadzą się tam, gdzie mieli zamiar. Obserwowałam czujnie. Szli prosto na Liberię. I dobrze, tam są wojska, które z pewnością sobie poradzą z tymi stworzeniami.

Prawie już odeszli na odpowiednią odległość ode mnie. Mój błąd. Odwróciłam za nimi głowę, by nie stracić ich z oczu, przez co mała gałązka w delikatnym szeleście liści spadła na poszycie. Żaden człowiek by na to nie zwrócił uwagi. Oni jednak przystanęli. Dowódca, jak się okazało, odwrócił się powoli do tyłu, unosząc swoją głowę jeszcze wyżej, mocniej wąchając. Słyszałam delikatne warczenie. I wiedziałam, że to jest moment, gdy zdał sobie sprawę, iż nie jest sam ze swoimi towarzyszami. Mogłabym tak leżeć dalej licząc, że pomylą mnie z jakimś nieznaczącym dla nich zwierzęciem leśnym i odpuszczą. Nadzieję zawsze trzeba mieć. Czułam jednak, że nie pójdzie tak łatwo.

W jednej sekundzie zerwałam się na nogi, łapiąc konar nade mną. Posłużył mi do utrzymania równowagi. Wiedziałam, że są za ciężcy, by wspinać się za mną. Miałam nad nimi przewagę ze swoją zwinnością i lekkością. Przeskakiwałam pomiędzy koronami drzew, ani na moment się nie zatrzymując. Skakałam w stronę, z której przyszli. Nie mogłam sprowadzić ich do domu, ani do Hope. Co prawda mogłam uciekać do Liberii, ale który żołnierz da schronienie Dzikiej? Prędzej zostanę osądzona jako zdrajca i że sprowadziłam na nich zagrożenie. Nie chciałam ryzykować.

Skakałam coraz szybciej, próbując utrzymać się na odpowiedniej wysokości. Znałam te lasy i wiedziałam, że stanie się on coraz gęstszy. Niedaleko powinny zacząć się też pułapki zostawione przez Dzikich. Bardzo liczyłam, że inni wpadną w nie, dając mi znaczącą przewagę.

Warczenie za mną się zmagało, zatem biegli dość szybko. Zadziwiające, jak na ich rozmiary. Wiedziałam, że powinnam przyspieszyć, jednak nie mogłam ryzykować, że spadnę pomiędzy nich. Zabiliby mnie i z pewnością nie byłaby to łagodna, szybka śmierć.

Odbiłam się od kolejnego konara. Dokładnie pode mną rozległ się świst, metaliczny zgrzyt. Zraniony przeciwnik wydał ni to wycie, ni to warczenie. Wrzask z nienaturalnego ciała był ogłuszający. Nie mogłam się zatrzymać, by podziwiać działającą pułapkę, musiałam uciekać przed nimi. Stwierdziłam, że będę kręcić się w kółko, a gdy trochę ich opóźnie w pościgu, gdy będą zmęczeni i zranieni, ukryję się gdzieś w drzewach i przeczekam. Tak skakać też nie mogę bez końca.

Kolejny świst. Gdzieś o drzewo uderzyło coś mocnego. Rozległ się huk uderzenia, ale bez krzyku ofiary. Musieli uniknąć latających konarów drzew. Przeklnęłam pod nosem i skoczyłam na kolejne drzewo. Poczułam, jak dłonie chwytają gałęź nad moją głową, jak stopy trzymają się konaru pode mną i niestety boczne uderzenie w drzewo, przez które straciłam równowagę. Próbowałam złapać się czegokolwiek, unikając upadku, ale było już za późno. Ze wszystkich sił próbowałam nie krzyknąć, lecąc plecami prosto w dół, wśród moich wrogów. Nieznanych mi potworów.

Nabrałam powietrza, choć wszystko mnie bolało. Przez chwilę, nie wiem, jak długą, nic nie widziałam. Nie byłam pewna, czy straciłam przytomność, czy jednak tylko sekundę po zderzeniu się z ziemią straciłam orientację. Bolały mnie plecy. Bałam się, że nie mogę się ruszyć. Pierwsze, co zobaczyłam, to zdyszane potwory nade mną. Nachylali się i przyglądali mi uważnie. Taksowali. Pewnie próbowali dopasować mnie po stroju - czy należę do Dzikich, czy Liberii. Nie byłam pewna, która opcja byłaby bezpieczniejsza. Warkot sprawił, że stanęli prawie na baczność. Powolnie podszedł do nas ten najwyższy i wydawałoby się najgroźniejszy. Przyjrzał mi się uważnie. Ich wódz. Mruknął coś i kiwnął głową. Duża masywna ręka chwyciła mnie za włosy i podniosła mnie na nogi. Dzięki temu wiedziałam już, że po pierwsze - jeśli czuję ból, to znaczy, że nic poważnego sobie nie uszkodziłam. A po drugie, mogłam ustać na nogach, a zatem mogłam uciekać dalej, ewentualnie walczyć. Skoro mam zginąć, to przynajmniej w walce, a nie błagając na kolanach o łaskę.

Wódz podszedł do mnie. Pazurem wystarczająco ostrym, by przeciąć mi skórę, podniósł moją twarz do góry, tak by spojrzeć mi prosto w oczy.

- Dziiikaaaa.... - powiedział niskim, mocno syczącym głosem. Nie pytał. Chciał jedynie potwierdzenia. Skinęłam lekko głową, na tyle, by nie mógł mnie skaleczyć. Prychnął, jak gdyby miał mnie za nie więcej niż robaka. Mojej bestii to się bardzo nie spodobało.

Przyjrzałam się mu z bliska. Może i był przerośniętym potworem. Wyglądał, jak gdyby ktoś próbował kilka dziwnych gatunków poskładać w jedno. Ale nadal był to po prostu mężczyzna, a każdy ma jeden czuły punkt. Udałam przerażenie wiedząc, że każdego to kręci, mając ofiarę na uwięzi. Spodziewałam się, że podsunie się do mnie bliżej, by czuć wyraźniej przerażenie, strach i by spróbować wywołać znacznie większy. Na to właśnie liczyłam. Z całej siły, jaką tylko posiadałam, kopnęłam go w klejnoty. Zawył znacznie piskliwszym głosem, niż mogłabym się po nim spodziewać. Nie czekając na reakcję reszty, gdy tylko wyjdą z zaskoczenia, okręciłam się wokół własnej osi, wyrywając sobie parę fajnych włosów. Szybkie uderzenie obu rąk prosto w uszy sprawiły, że kolejny z nich padł zdziwiony, puszczając mnie wolno.

Wykorzystałam szczelinę i zaczęłam biec, najszybciej jak tylko mogłam. Wszystko mnie bolało, ale działała adrenalina. Za mną słyszałam warczenie i ciężkie kroki, jak gdyby dopiero zabrali się do biegu. Musiałam im uciec.

Wbiegłam pomiędzy drzewa. Postanowiłam obiec ich wokół i jednak uciec w stronę Liberii. W mniejszym składzie i zranieni może sobie odpuszczą. Za plecami usłyszałam świst. Kolejna pułapka. Zrobiłam parę kroków, gdy poczułam siatkę wokół siebie. Uniosła mnie do góry. Próbowałam się wyszarpać. Może i oni ją uruchomili, ale to ja w nią wpadłam. Poczułam łzy bezradności. Nie mogłam się poddać.

Wódz podszedł do mnie. Powoli, jakby wiedząc, że tym razem mu nie ucieknę. Uśmiechał się złowieszczo, zwłaszcza ukazując mi swoje ostre zębiska. 

Zamachnął się.

Jego twarz i zbliżająca się pięść były ostatnimi, co zobaczyłam. 

Nowe miasto - Liberia IIIOnde histórias criam vida. Descubra agora