12. Dwudziesty dziewiąty czerwca.

2.5K 123 127
                                    

12k słów, mam nadzieję, że Wam się spodoba. Osobiście bardzo lubię ten rozdział xx

Jeśli miałabym wybrać najgorszy dzień w roku, bez zastanowienia postawiłabym na dwudziesty dziewiąty czerwca. Dzień śmierci Lizzie. Dzień, który odebrał życie nie tylko jej, ale nam wszystkim również. Dzień, który zabrał mi ją, a oprócz tego Ethana. Bo choć fizycznie odeszła wtedy tylko Lizzie, jego także wtedy straciłam, a razem z nim całe moje szczęście.

Dwudziesty dziewiąty czerwca dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku był dniem upadku dziewięciu zrozpaczonych dusz.

Cały świat najwyraźniej opłakiwał tę datę razem z nami, bo pogoda w Atlantic City była tego dnia naprawdę fatalna. Zaczynały się wakacje, a z nieba lały się boże łzy, które w dodatku skąpały się w szarości zachmurzonego nieba. Tak właśnie powinno być. Za naszą Lizzie wszyscy płakali.

Nie sądziłam, że tak mocno uderzy mnie ta data, a jednak już po przebudzeniu wszystko było inne, gorsze, smutniejsze. O dziwo, każda najnormalniejsza rzecz zdawała się mi ją przypominać. Wystarczyło, że otworzyłam oczy, a przed nimi stanęła mi jej rumiana, uśmiechnięta twarz. Tak było przez cały dzień. Gdy przerzucałam ubrania w szafie w celu odnalezienia swojej ulubionej pary spodni, wydawało mi się, że w uszach dzwonił mi jej donośny śmiech, ona przecież kochała ładne ciuchy i zakupy. Nawet wtedy, kiedy myjąc zęby, spojrzałam na niebieski ręcznik, wspomnienie jej żywych, niebieskich jak ocean oczu stało się tak realne, że wręcz przerażające. Niemal widziałam tę troskę, radość i przebojowość, które zawsze czaiły się w jej spojrzeniu.

Przez ostatnie miesiące łapałam się na tym, że niestety powoli zapominałam, co lubiła, jak pachniała, jak brzmiał jej głos, ale dziś... dziś wszystko było intensywniejsze. Jakbyśmy widziały się jeszcze wczoraj. Jakbym wciąż mogła na nią liczyć. Jakby wciąż żyła.

Nie umiałam znaleźć sobie miejsca. Dochodziła czternasta, a ja od rana snułam się po mieszkaniu niczym duch i czułam się, jakby ktoś wyssał ze mnie życie. Z tego wszystkiego nawet niczego nie zjadłam, a jedyne co zrobiłam dla siebie to umycie zębów i rozczesanie przetłuszczonych włosów. W za dużych, spranych dresach i pierwszej lepszej luźnej koszulce siedziałam na podłodze i, opierając policzek o okno prowadzące na balkon, od dobrych dwóch godzin w ciszy obserwowałam krople deszczu spływające po szybie. Szukałam w nich ukojenia, zalepienia dziury, która powstała po odejściu Lizzie, ale ani to, ani to nie nadchodziło.

Wiedziałam, że ten dzień będzie okropny od momentu, gdy po przebudzeniu nie poczułam smutku, żalu czy wściekłości, a zwykły ból. Pustka rozpieprzała mnie od środka i mimo że lekarstwem na nią mogłyby okazać się łzy, te ani razu nie narodziły się pod powiekami. Bolało tak bardzo, że nie miałam siły płakać. Zresztą, od dłuższego czasu płacz stał się dla mnie pojęciem nieznanym – przychodził raz na ruski rok i to w najmniej odpowiednim momencie, tak jak wtedy podczas kłótni z Ethanem. Co więcej, już nie płakałam ze smutku, jak robiłam to jako dziecko, a jedynie z wycieńczenia. Zdążyłam przyzwyczaić się, że ostatnio pustka została moją najlepszą przyjaciółką.

Pusty żołądek dawał o sobie znać, ale nie miałam siły, aby cokolwiek zjeść, więc po prostu przymknęłam powieki i, wsłuchując się w dźwięk kropli deszczu obijających się o szybę, błagałam wszechświat, aby ten ból przeminął. Byłam już za słaba, aby dalej z tym wszystkim walczyć.

Moje rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Otworzyłam oczy i skrzywiłam się, gdy dźwięk rozniósł się ponownie, co oznaczało, że to wcale mi się nie przesłyszało. Westchnęłam męczeńsko i na wiotkich nogach skierowałam się do przedpokoju. Przekręciłam klucz w zamku, a następnie pociągnęłam za klamkę, otwierając drzwi.

WHATEVER IT TAKES | RISK #2Where stories live. Discover now