Rozdział 10

320 43 14
                                    

Aternox, rozwiał się w kłębach dymu w momencie, gdy tylko kopyta dotknęły ziemi, a jeździec zeskoczył z jego grzbietu. Nie było w tym nic dziwnego - rumak szczerze nienawidził tego przeklętego miejsca i wykorzystywał każdą okazję, by czym prędzej je opuścić. Neetrit wcale mu się nie dziwił. Sam też czuł do ojcowskiej warowni głęboką odrazę. To ponure miejsce, przesiąknięte złem i cierpieniem, budziło w nim jedynie najgorsze wspomnienia i napawało wstrętem.

Jednak dziś, przekraczając bramę, a potem drzwi prowadzące do wnętrza twierdzy, czuł dziwną lekkość, zupełnie jakby jego zwykle ponury nastrój nieco się rozjaśnił. Może to dziwne przeczucie, a może po prostu determinacja, ale wiedział, że dzisiejszy dzień przyniesie przełom. Albo w końcu umrze, albo wyjdzie stąd z satysfakcją, jakiej nie zaznał od bardzo dawna.

Miał świadomość, że plan, który powziął, daleki był od ideału. Zbyt wiele zależało od czynników, na które nie miał wpływu, zbyt wiele mogło pójść nie tak. Kluczowa była jego zdolność do zachowania absolutnej samokontroli w obliczu czekającej go konfrontacji. Musiał zmusić swoje ciało do posłuszeństwa, każdy mięsień twarzy utrzymać w ryzach, gdy będzie mierzyć się z przenikliwym spojrzeniem ojca. Musiał stać się posągiem z kamienia, nie zdradzić najmniejszym grymasem burzy szalejącej w jego duszy.

Ryzyko porażki było ogromne, Neetrit zdawał sobie z tego sprawę. Szala prawdopodobieństwa przechylała się zdecydowanie na niekorzyść powodzenia jego zamierzeń. A jednak czuł, że nie ma wyboru - musiał spróbować. Zbyt długo czekał na tę chwilę, zbyt wiele lat pielęgnował w sercu marzenie o tym momencie triumfu. Nie mógł się teraz wycofać, stchórzyć, poddać. Nawet jeśli miałby za to zapłacić najwyższą cenę.

Bo cóż znaczyła śmierć wobec wizji ostatecznego zwycięstwa? Był gotów zaryzykować wszystko, byleby tylko dopełnić swą vendettę. Zemsta była mu pisana, wręcz przeznaczona. Nic, nawet groźba utraty życia, nie mogło go przed nią powstrzymać. Zbyt długo pielęgnował nienawiść, zbyt mocno pragnął ujrzeć upadek i poniżenie.

Przemierzał ponure, ascetyczne korytarze twierdzy, a jego kroki odbijały się głuchym echem od kamiennych ścian. W powietrzu unosiła się duszna atmosfera napięcia. Tym razem nie towarzyszyły mu znajome dźwięki, które zwykle wypełniały salę treningową - radosne okrzyki braci, szczęk zderzających się ostrzy. Dziś panowała złowroga, dławiąca cisza. Neetrit doskonale wiedział, gdzie wszyscy się zgromadzą. Dziś nie będzie miejsca na śmiech i beztroską rywalizację. Dziś nadszedł dzień sądu, dzień, w którym los zadrwi z nich wszystkich.

Skierował swe kroki ku sali tronowej ojca, choć określenie "sala tronowa" wydawało się mocno na wyrost w odniesieniu do tego surowego, pozbawionego przepychu pomieszczenia. Podążał wąskim, mrocznym korytarzem, którego nagie, ociosane z granitowych bloków ściany zdawały się pochłaniać i dusić wszelkie światło. Gdzieniegdzie w niszach tliły się pochodnie, rzucając złowieszcze, pełgające cienie. Podłogę pokrywały nierówne, wytarte przez setki lat kamienne płyty, popękane i poznaczone licznymi rysami.

W końcu dotarł do masywnych, obitych żelazem wrót. Pchnął je z wysiłkiem i wkroczył do środka. Sala była rozległa, ale równie ponura i surowa jak reszta twierdzy. Wysokie, pozbawione ozdób ściany wznosiły się ku sklepieniu niczym ściany więziennej celi. Przez wąskie, zakratowane okna sączyło się skąpe, blade światło, ledwie rozpraszające panujący tu wieczny półmrok. Na kamiennej posadzce widniały plamy zaschniętej krwi, niemi świadkowie rozgrywających się tu niegdyś wydarzeń.

Na podwyższeniu stał prosty, pozbawiony zdobień tron wykuty z czarnego kamienia, tak idealnie współgrający z duszą władcy, który go zajmował. Nie było tu miejsca na przepych i bogactwo. Surowość i bezwzględna funkcjonalność - oto co cechowało siedzibę Amona.

Córka Nadziei (18+)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz