Rozdział 5

61 6 0
                                    

- Czy ten las się gdzieś w ogóle kończy? - narzeka Rose, ciaśniej obejmując się ramionami. - Wracajmy już, może akurat ktoś znalazł Moly i czekają aż wrócimy. 

- Gdyby tak było, to raczej nie chodzilibyśmy nadal po ciemnym i zimnym lesie, w zimie i bez nadzoru nauczycieli. Poza tym minęło dopiero półtorej godziny - tłumaczę po raz kolejny. 

- Najdłuższe półtorej godziny w moim życiu - mruczy pod nosem. 

- A myślałem, że to ja za bardzo marudzę. 

- Więc byłeś w błędzie, jak to zwykle - droczy się. Idzie przodem, więc nie widzę, czy się uśmiecha, czy wręcz przeciwnie. 

- Czasem dobrze jest się mylić - mówię, przewracając oczami. Na to Rose tylko wzdycha i idzie dalej. 

 Właściwie przemierzamy ten las w milczeniu. Łażenie w te i wewte jest naprawdę męczące. Plus denerwujące, kiedy w sumie nie ma się pojęcia, co mamy znaleźć. To znaczy, pewnie gdybym zobaczył tę roślinę, wiedziałbym o co chodzi, ale teraz zupełnie wyleciało mi to z głowy. Jedyne o czym potrafię myśleć to idąca przede mną Rosalie. Teraz mogę bezkarnie gapić się na nią i podziwiać jej pozbawione gracji potknięcia. 

 Robimy parę kroków, nadal kierując się na północ, kiedy o ubranie Rose zaczepia się gałąź. Staję za nią, patrząc jak nieudolnie próbuje się uwolnić. Śmieję się pod nosem, na co dziewczyna mierzy mnie przeszywającym spojrzeniem. Ponownie próbuje odczepić gałąź i tym razem jej się udaje. Chwila mojej nieuwagi sprawia jednak, że nie zdążam uskoczyć, nim ten cienki, zabójczo szybki kawałek drewna trafia mnie prosto w twarz. Nie ukrywam, trochę to zabolało. 

- O rany, nic ci nie jest? - pyta Rosa. O dziwo wygląda jakby naprawdę się przejęła. 

- Widzę światło - żartuję, pocierając policzek, na którym prawdopodobnie maluje się czerwony ślad. Krzywię się, czując szczypanie. 

- Przepraszam, nie wiedziałam, że szedłeś tak blisko - mówi i lekko marszczy brwi. Podchodzi bliżej. Zdecydowanie za blisko. Zapominam o bólu, kiedy spoglądam na jej usta, które znowu są jak na wyciągnięcie ręki. A nawet bliżej. - Pokaż no mi tę śmiertelną ranę, może jakoś zaradzę. - Rosalie popełnia jeszcze większy błąd, gdy bezwiednie przygryza wargę. 

 Wiem, że nie myśli w tej chwili o tym, o czym myślę ja. Chodzi jej tylko o pomoc, co samo w sobie jest zadziwiające. Przygląda mi się, jakby się nad czymś zastanawiała. Po chwili wyciąga rękę i odgarnia mi włosy z twarzy. Zastanawiam się, czy wie, co ze mną robi. 

- No, Łapo, obawiam się, iż twoja facjata nie będzie już taka perfekcyjna - chichocze. Błagam, zlituj się.

- A więc wcześniej była? - pytam, nie mając pojęcia dokąd zmierza ta rozmowa. Moje brwi się unoszą, gdy czekam na odpowiedź. 

- Tego nie powiedziałam, aczkolwiek widywałam już gorsze. A teraz pozwól, że spróbuję uratować samą siebie przed zlinczowaniem przez panny cię ubóstwiające. - Znów cicho się śmieje, kręcąc głową i sięga do kieszeni płaszcza po różdżkę. Marszczę brwi. Kiedy ponownie spogląda na moją twarz, uśmiech rozciąga jej usta.

- Co? - pyta ze śmiechem. - Czyżbyś bał się zaklęcia?

- Nie tyle zaklęcia, co osoby, która planuje je rzucić. Wiesz, może wykorzystasz okazję, by się mnie pozbyć - odpowiadam, żartując. 

- Och, czyli jednak ty też się czegoś boisz? Cóż za nowina, no nie wierzę. 

- Jeśli chodzi o ciebie, to niczego nie powinno się brać za pewnik. Kto tam wie, czy przypadkiem pod maską ślicznej Gryfonki nie kryje się przebiegła śmierciożerczyni - odgryzam się. Przez moment jej twarz zmienia swój wyraz. Dosłownie przez dwie sekundy wydaje się dziwnie rozkojarzona, zestresowana i jakby smutna. Jednak szybko orientuje się, że nie mówiłem nic na poważnie, a jej oczy znów przybierają pogodne spojrzenie. 

Make You MineOù les histoires vivent. Découvrez maintenant